Waskii prowadzi tutaj blog rowerowy

Wpisy archiwalne w kategorii

Gminobranie

Dystans całkowity:16099.74 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:712:31
Średnia prędkość:22.60 km/h
Maksymalna prędkość:74.00 km/h
Suma podjazdów:106183 m
Liczba aktywności:56
Średnio na aktywność:287.50 km i 12h 43m
Więcej statystyk

Wyprawka XVI dzień pierwszy

  • DST 137.00km
  • Czas 05:26
  • VAVG 25.21km/h
  • VMAX 45.00km/h
  • Temperatura 12.0°C
  • Podjazdy 468m
  • Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 20 marca 2015 | dodano: 22.03.2015

Jakoś tak od dwóch tygodni wiedziałem, że Robert skrzyknął wyprawkę w okolicach, których byłem ciekawy ale nie dawałem sobie większych szans na wyjazd bo jak wiadomo kochanka ma, praca nie jest zadowolona gdy wyrywam się z jej objęć.
W piątek, szykowałem pewną dokumentację i udało mi się wysłać między 10 a 11 więc postanowiłem zagęścić ruchy i jednak zaskoczyć swoją obecnością na wyprawce.
Miałem nadzieję, że wyjadę najpóźniej o 12 i będę mógł zaliczyć sporo gmin zanim dojadę ale okazało się, że przeliczyłem się w swoich szacunkach i wyjechałem dopiero po 13 i już na starcie byłem pewny, że skorzystam ze skrótu żeby jak najszybciej znaleźć się na obozowisku bo jazda po ciemnicy i zimnicy jakoś mi nie odpowiadała.
Przez Lubin "przeleciałem" ścieżkami rowerowymi a później ze względu na wspomniany już czas wskoczyłem na paskudną krajówkę w stronę Ścinawy, z której zjechałem jak najszybciej na bezpieczną wiejską drogę. Do Ścinawy a nawet Małowic to znane już tereny więc zajmowałem się tylko i wyłącznie ciśnięciem na pedały by nie tracić niepotrzebnie czasu. W Małowicach skręcam na Orzeszków i zaczynają się nowe dla mnie tereny. Fajna droga, brak ruchu wiatr lekko z boku. Jest fajnie. Tylko po co ten znienacka pojawiający się bruk... Na szczęście kończy się wraz z wsią. Dojeżdżam do Młotów i natura wzywa. Wyciągam aparat by strzelić fotę rowerowi opartemu o znak i okazuje się, że nie chce się otworzyć. No dobra - będzie bez zdjęć bo mój kalkulator robi je marnej jakości.
Zaczynają się małe podjazdy, które z sakwami trochę już czuć. Gdy skręcam na wojewódzką w stronę Wińska jest jeszcze bardziej pod górę. W Wińsku robię małą przerwę, kupuję coś do jedzenia i picia i lecę dalej. Niestety nie widziałem po drodze żadnego sklepu, w którym mógłbym kupić wędlinę więc będę musiał zrobić to później. Pod piekarnią zaczepia mnie człowiek pytając gdzie jadę skąd jadę. Okazuje się, że jego zainteresowanie wzbudziła koszulka BBT, w której jadę.Jadąc w stronę Żmigrodu odbijam na chwilę w lewy by zaliczyć gminę Wąsosz a tak równym tempem jadę do Żmigrodu. Tutaj robię szybkie zakupy w Dino i jadę dalej żeby jak najwięcej skorzystać z dnia. Staram się mocniej cisnąć i przez dłuższy czas udaje mi się utrzymać 30 km/h. Później jeszcze nadrabiam kilka km aby zaliczyć gminę Miejska Górka a później już jak najkrótszą drogą do celu. Najkrótszą nie zawsze okazuje się najlepszą bo skracając sobie drogę wpadłem na solidne piachy i musiałem walczyć z nim ponad 2 km a ponad 500m prowadzić.
Gdy zapada zmrok mam już tylko 10 km do celu. Po 19 jestem na miejscu. Do wiaty jadę na czuja i udaje mi się. Przed wiatą wita mnie gagarin. W środku jest już podjazdy, który był pierwszy na miejscu oraz kaha emes i tranquilo. Ognisko już płonie. przebieram się, wyciągam jedzenie na kolację i zaczynamy przyogniskowe dyskusje.

Przez dłuższy czas zjeżdża się reszta a na samym końcu kierownik i pomysłodawca wyprawki, Robert.
Gdzieś po północy dyskusje przy ognisku osiągają poziom wysoki poziom abstrakcji i o ile dyskusja na temat pociągów ponaddzwiękowych jest tylko absurdalna to temat kibli otwartych i wyliczanie prędkości z jaką gówno ląduje na tory i co się z nim w tym czasie dzieje oznacza wyjątkowo późną porę. Wracamy na chwilę do rzeczywistości i zastanawiamy się jak wspomniana już kupa utylizuje się na torach i czy przy torach jest wszechograniający smród. Rozwiązuję ten problem ponieważ w tym roku i poprzednim trochę popracowałem w bezpośredniej bliskości torów kolejowych i wcale tego nie czuć.
Następnie przechodzimy już do dyskusji na temat tego czy jeśli damy dziś psu, który waruje na zewnątrz zjeść kiełbasę a jutro zabijemy go na śniadanie to czy będziemy mogli nazywać to danie "Pies nadziewanym kiełbasą" . Ten temat to znak, że już należy iść spać. Zresztą większość już śpi. Chrapanie słychać trzykanałowo. Życząc sobie jajecznicy z 6 jajek na śniadanie kładziemy się spać. 
Dobranoc.


Trasa:


Kategoria 100-200, Gminobranie

BBT

  • DST 1032.00km
  • Czas 44:09
  • VAVG 23.37km/h
  • VMAX 73.20km/h
  • Podjazdy 5116m
  • Sprzęt Czołg
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 25 sierpnia 2014 | dodano: 03.09.2014


Kategoria Gminobranie, 1000 i więcej

z Lubina do Szczecina przez Konin

  • DST 602.00km
  • Czas 25:22
  • VAVG 23.73km/h
  • VMAX 54.00km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Podjazdy 2514m
  • Sprzęt Czołg
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 3 sierpnia 2014 | dodano: 04.08.2014
Uczestnicy

Odpowiedzialnością całe zło, które uczyniłem sobie i Wam w dniach 02-03.08.2014 niniejszym czynię kolegę Daniela znanego na BS jako 4gotten
No ale do rzeczy. Całkiem niedawno jeszcze, jakieś ze dwa tygodnie temu, Daniel napisał, że ma wolne w weekend 01-03.2014 od pracy i rodziny i z chęcią spędzi je kręcąc km na rowerze a mając na uwadze, że mi ciężko się zebrać do kręcenia to w ramach motywacji proponuje wspólny sprawdzian kondycji przed zbliżającym się BBT. Ochoczo na to przystałem i zacząłem tak sobie układać w pracy żeby weekend ten było wolny. Udało się ale.... no właśnie, Daniel wykręcił się informując mnie, że jednak nie ma tyle czasu i nie uda mu się zjechać na Dolny Śląsk i wymyśli jakąś trasę w swoich okolicach.
Załamany jak porzucona kobieta ale na szczęście nie tak mściwy jak zraniona kobieta postanowiłem coś wymyślić żeby jednak nie zmarnować tak całkiem tego weekendu. Miałem różne pomysły jedne gorsze od drugich ale w piątek olśniło mnie i postanowiłem wykręcić Danielowi numer i przywitać go na dworcu PKP w Kole ponieważ wyczytałem, że ma się tam pojawić w sobotnie południe. Trochę mi ta pora była nie w smak ponieważ wymagało to ode mnie wyruszenia około północy z domu ale jak spiskować to spiskować na całego. Wykonałem telefon rozpoznawczy do niego i okazało się, że jest mała zmiana planów i w Kole desantują się o 16. Widząc po tym, że Niebiosa mi sprzyjają postanowiłem kuć żelazo póki gorące i przygotowałem Czołga do drogi. Przygotowania polegały na wrzuceniu do sakwy paru niepotrzebnych rzeczy w tym dętki oraz paru potrzebnych czyli zapasowym komplecie akumulatorów do lampki i nawigacji.
W międzyczasie opowiedziałem szwagrowi o pierwszej części mojego planu czyli odcinku Lubin - Koło i zaproponowałem wspólne kręcenie tym bardziej, że byłby to jego rekord życiowy. Przystał na to i umówiliśmy się na 5:00 u mnie pod domem. Umówiłem się też z kolegą Waldkiem, który mieszkał na trasie (15km), że dołączy do nas na jakiś odcinek.
Jak zwykle w takich wypadkach spać nie potrafię więc ściemniałem przed kompem do 1:30 a później położyłem się budzik ustawiając na 4:00. Niestety szwagier zaspał i dopiero mój sms o 4:40 obudził go. Postanowiłem, że jednak czekam na niego bo co tam jakieś pół godziny w porównaniu do wieczności.
Z domu wyruszyliśmy jakoś koło 6tej i z tego wszystkiego zapomniałem zadzwonić do Waldka ale Waldek zadzwonił w dobrym momencie i chwilę później czekał na nas w Rudnej. W luźnej atmosferze, bez napinki, rozmawiając o wszystkim skierowaliśmy się ku przeprawie przez Odrę nowo wybudowanym mostem w miejscowości Radoszyce. Namówiłem Waldka, który jeździ dopiero od tygodnia żeby odprowadził nas do Góry to będzie miał w sumie jakieś 60 km a to odległość już zacna. W Górze zrobiliśmy pierwszy postój pod sklepem w celu zakupienia napojów i jedzenia ponieważ jako całkowicie nieprzygotowany miałem tylko 3 kanapki ponieważ tylko tyle chleba było w domu. Dziękujemy bardzo Pani w sklepie za zrobienie pysznych kanapek z zakupionych produktów. Bardzo przyjemnie i miło jest spotkać podczas podobnych eskapad uczynne i miłe osoby, które są pomocne w takich momentach.

Waldek i Darek.

Rozstaliśmy się z Waldkiem i kontynuowaliśmy jazdę w kierunku Bojanowa. Szło trochę gorzej niż planowałem ponieważ planowałem trzymać prędkość w okolicach 25 km/h ale nie dawało się za bardzo ponieważ jak to często bywa wiał wmordewind. Darek co prawda twierdził, że to on jest taki słaby ale myślę, że to wiatr odgrywał tutaj kluczową rolę a szwagier co prawda Waxmundem nie jest ale jak ktoś jedzie 200 km w normalnych sandałach podczas gdy rower ma pedały spd do tego siodełko jest ustawione o 2 cm za wysoko a w ciągu ostatnich 3ch miesięcy z wago zeszło 12 kg to nie ma się co dziwić, że po 150 km zaczyna się umierać.
W międzyczasie widząc, że nie mam szans na dotarcie na czas do koła postanawiam częściowo zdradzić Danielowi moje plany i zapytowuje go o trasę, którą będą jechać ponieważ chciałbym przeciąć im drogę i spotkać się. Dowiaduję się, że są spóźnieni i będą przejeżdżać przez Konin po 17tej.
W Jarocinie zajeżdżamy do McD uzupełnić kalorie i wypić kawę na wzmocnienie oraz odpocząć oczywiście
Gdzieś w okolicach 183 km szwagier stwierdza, że ma już wymagane 200 km i odpuszcza a mi każe jechać dalej żebym zdążył na spotkanie z Danielem i Michałem. Wiem, że mnie kłamie bo brakuje mu około 5 km (miał więcej km o dojazd do mnie) ale chce żeby udało mi się zrealizować mój plan więc postanawia dokręcić jadąc z powrotem. W niedzielę opowiadał mi jak zawrócił i dowiedział się jak bardzo wiatr przeszkadzał mu podczas jazdy.
Patrzę na zegarek, przeliczam kilometry, czas i jestem pełen obaw czy zdążę na spotkanie w Koninie ale skoro D. wspominał coś o McD to oznacza, że będą jakąś chwilę tam przebywać więc powinienem zdążyć. Angażuję więc wszystkie moje siły do walki z wiatrem i przyspieszam do prędkości akceptowalnych przez mój umysł i ambicję tj w oklice 25 km/h. Chwilę później dzwoni 4gotten i przekazuje, że dopiero desantowali się w Kole i za ponad godzinę zjawią się w McD na ulicy Wyszyńskiego. Mając na uwadze, że do miejsca spotkania zostało mi 25-30 km pozwalam sobie na zaplanowany już wcześniej postój w Rychwale a następnie uderzam z odnowionymi siłami w kierunku Konina. Wiatr przestał przeszkadzać bo wieje już nie centralnie w morde ale za to słońce zaczęło grzać ze zdwojoną siłą ale nie zrażam się tym i staram się napierać mocno na pedały. Gdy docieram do McD na szczęście nie ma jeszcze chłopaków ale gdy usiadłem pod parasolem pomyślałem, że to koniec na dzisiaj. Wiatr, słońce i km sprawiły, że podeszwa od mojego mocno zużytego już sandała wygląda przy mnie jak nówka sztuka nie śmigana. Proszę ludzi, którzy siedzą obok o popilnowanie dobytku i wchodzę gdzieś gdzie jeszcze niedawno nie kupowałem nic poza kawą, lodami i frytkami i to tylko wtedy gdy nie było alternatywy. Dziś robię to już po raz drugi. Świat się kończy. Na domiar złego wydaje 35 pln. Moje oczy pragną jeść pić i w ogóle. 
Po około 20 minutach pod parasole wpadają Michał z Danielem. Miło poznać kolejnego bikestatowicza i forumowicza. Widzę jego wielkie oczy gdy komunikuję im, że jadę z nimi dopóki mi sił starczy albo jeszcze dalej czyli do Szczecina ale do zdziwienia w odpowiedzi na moje deklaracje tego typu jestem przyzwyczajony. Przebąkują coś o Świnoujściu na co odpowiadam im, że jak będzie trzeba jechać do Świnoujścia to nie będę się specjalnie z tego obowiązku wymigiwał. O, jakże byliśmy nieświadomi realiów dnia jutrzejszego. Gdyby, któryś z nas wiedział co będzie się działo to myślę, że żadne z tych słów o dojeździe nad morze by nie padło. Pomyśleć, że jeszcze pół godziny wcześniej zastanawiałem się jak z klasą wycofać się na z góry upatrzoną pozycję czyli do domu.
Ruszamy. 18:29. Przejazd przez Konin i dalej DK92 - droga nudna jak flaki z olejem. Urozmaicamy sobie ją zajeżdżając do Słupcy a później znów nuda. Całe szczęście sił jeszcze dużo do gadania i wieszania psów na zarządcy drogi, który poustawiał znaki zakazu dla rowerów. Nie będę się rozpisywał o tym bo koledzy już wszystko napisali więc polecam lekturę ich relacji - linki na dole.
Generalnie drogę przez Wielkopolskę można określić "długie proste i nuda". Całe szczęście, że wiatr sprzyja a nogi kręcą na wysokich obrotach i tylko czasem głowa się zastanawia jaki jest sens w tym kręceniu.
W Witkowie Michuss zarządził postój pod sklepem więc na krótko stajemy a ja wykorzystuję to i zmieniam szkła w okularach na rozjaśniające i nieprawdą jest jakobym przedłużał postoje. To wszystko to są pomówienia.
W Gnieźnie Michuss zaufał Garminowi i dzięki temu zobaczyliśmy wszystkie trzy katedry a ja do soboty byłem święcie przekonany, że w Gnieźnie jest tylko jedna katedra. Dzięki temu też Pani Izabela Anna zrobiła nam kilka zdjęć i opublikowała na FB z opisem "Kierunek Szczecin"

"Kierunek Szczecin" (c) Izabela Anna Chojnacka https://www.facebook.com/izabelaanna.chojn

W ciemnościach pedałujemy dalej. Chłopaki plączą się cały czas w zeznaniach dokąd jest ile km. Najpierw coś deklarują a później znaki przy drodze dodają im od 5 do 20 km do ich deklaracji :D
Od samego rana denerwuję eranis smsami z ilością przejechanych km na 160 km w Jarocienie już się wkurzała, że ją prześcignę w klasyfikacji miesięcznej a nie miała jak odpowiedzieć w sposób czynny bo była w pracy więc dałem jej do zrozumienia, że dzisiaj i tak by nie miała do mnie szans na co dostałem odpowiedż " A co była amfa na sniadanie czy co? Nie wygłupiaj się trzeba odpcoząc" Pod Koninem chyba trochę się już gotuje jej woda w chłodnicy i mózg przegrzewam bo otrzymuje smsa o treści 210 bo otrzymuję smsa ""może zaszkodzić (temperatura otoczenia) tym bardziej że nie jesteś przyzwyczajony. Lepiej już wracaj. Najlepiej pociągiem" Jak widzicie dla obrony statystyk kobieta pokonana zamienia się w chytrego węża. Dlatego proponuję Danielowi, żeby on też poinformował Agnieszkę o tym ile ja km pokonałem już w tym dniu i wysyła do niej smsa "A wiesz, że Wąski już przejechał dzisiaj 310 km i dalej jedzie?" Już sobie wyobrażam co tam się działo. Pewnie telefon latał po ścianach, pies podkulił ogon i schował się pod dywan a sąsiedzi byli przekonani, że przechodziła poteżna burza skoro tak bardzo ruszał się w posadach dom eranis . Nie wiem jak zareagowała na 350 w Obornikach ani na smsa z Barlinka o treści "500cdn" ale gdy ze Szczecina napisałem "602km. The End" odetchnęła z ulgą i przekonywała mnie, że powinienem jechać dalej aż do 1008 km. Ot kobieta przewrotna ale jakże dodatkowego  smaku nabiera taki przejazd gdy można kogoś tak fajnie powkurzać i pohuśtać mu gula. Wrażenia bezcenne. :D

Oborniki.

Następny postój w Obornikach na stacji Orlenu i zdaje się, że będę musiał przeanalizować moje żywienie pomiędzy Koninem a Obornikami ponieważ gdzieś musiał być błąd gdyż nie dość, że w Obornikach mnie zmuliło to jeszcze kawa z dwoma hotdogami nie była dobrym połączeniem i przez kilkadziesiąt km Michuss nabijał się ze mnie, że będę prekursorem nowego typu stopa. Są sikustopy, sklepostopy i inne ale on jeszcze nie słyszał o rzygostopie, którego tradycja zostanie zapoczątkowana podczas tego wyjazdu. Nie daję się jednak sprowokować i twardo jadę dalej nie korzystając z szansy bycia pionierem rzygostopu. W Czarnkowie na stacji wypijam puszkę kokakoli i mam nadzieję, że przegryzie się z tym co siedzi mi na żołądku. Kręcimy dalej. Nie za wiele pamiętam z tej części trasy (od Obornik do Drezdenka) ponieważ mocno musiałem skupić się na utrzymywaniu tempa. Sił co prawda miałem dużo ale tak mocno mnie muliło i zbierało na wymioty, że musiałem się mocno skupiać żeby kręcić ale i tak mimo tego niedysponowania byłem w lepszej kondycji niż w nocy na MP. Z powyższych około żołądkowych względów ten etap ciągnąłem się ostatni i tak sobie obserwowałem chłopaków to pomyślałem, że strasznie idiotycznie to wygląda jak te nogi tylko latają góra dół i nic poza tym. Pytałem ich nawet czy ja też tak idiotycznie wyglądam jak oni to odpowiedzieli, że niestety też.

Za Drezdenkiem mamy chwilę przerwy, którą poświęcam na kontemplację własnych powiek od środka nie reagując na żadne bodźce zewnętrzne - każdy musi mieć choć minutę dla siebie. Daniel ratuje mnie swoim izotonikiem ponieważ każdy łyk wody powoduje u mnie odruchy wymiotne a boję się odwodnić. Po tym krótkim acz intensywnym odpoczynku ruszamy dalej wzdłuż torów kolejowych, po których mkną puste woodstokowe składy.
Jakoś od Obornik Michał ostrzegał mnie przed podjazdem do Strzelec Krajeńskich ale nie zrobił on na mnie mimo zmęczenia większego wrażenia i to gdzieś w tym miejscu całkowicie opuszczają mnie problemy żołądkowe. Słońce zaczyna przypiekać więc pomny doświadczeń z poprzedniego dnia (ból głowy i spalenie łba) za Strzelcami smaruję się trochę maścią z filtrem i zakładam coś na głowę.
Droga do Barlinka jest całkiem fajna. Dużo lasu i pagórków - jedzie się ciekawie i przyjemnie. Mijamy się z jakimś rowerzystą, który z wyrzutem mówi do nas, że mamy z wiatrem. Jakoś nie chciało mi się krzyczeć, że owszem ale już 500 km w nogach ale myślę, że życie w nieświadomości naszego przebiegu będzie dla niego największą karą.

W Barlinku na Stacji Paliw znów postój. Ostrożnie podchodzę do żywienia ale i tak kupuję jakąś chemiczną Toscanę i czekoladę. Niestety słońce stoi dosyć wysoko i praży niemiłosiernie więc gdy Michał zarządza krótki postój w Lipianach pędzę do Biedronki i kupuję 2 butelki wody, która służy mi trochę do picia a w większości do polewania się po głowie, twarzy i plecach. Na odcinku z Lipian do Starego Czarnowa poszło mi wszystko czyli ponad 3 litry ale zasuwaliśmy naprawdę ostro w tym słońcu. Całą czas tylko odliczałem km najpierw do Pyrzyc a później do S. Czarnowa ponieważ wiedziałem, że później wjedziemy w Puszczę Bukową, w której co prawda miał byc podjazd ale podjazdów się tak nie boję jak słońca.
Kolejny postój w klimatyzowanej stacji, z której nie chciało się wychodzić ale niestety dowódca wyprawy wygonił nas i musieliśmy jechać. Zapowiadany podjazd nie był specjalnie ciężki ale największą trduność sprawiło mi ustawienie tyłka na siodełku tak żeby mnie nie bolał. Udało się u samego podnóża podjazdu i już przez następne kilkanaście km nie ruszyłem go by nie zakłócić optymalnej pozycji.
Zjazd do Szczecina po brukowej drodze i chodnikach to jakiś koszmar ale daję radę. Gdy podjeżdżaliśmy pod dom do Michussa już myślałem, że ten ostatni podjazd mnie pokona ale okazało się, że nie było tak źle. Poszedł z wolna ale poszedł.


Pod domem okazuje się, że brakuje mi 26 km więc postanawiam dokręcić. Michus pokazuje mi pętelkę w pobliżu, na której mogę to zrobić i zabieram się do dzieła. Gdzieś po 14tej melduję się u Michała w domy gdzie biorę prysznic i zostaję ugoszczony za co jestem mu niezmiernie wdzięczny.

Relacje innych uczestników: Michała Daniela
Podsumowanie:
Wyjazd miał sprawdzić czy nadaję się do jazdy w BBT. Raczej się nadaję choć do faworytów nie należę. Chciałbym jeździć więcej ale najnormalniej w świecie nie mam tyle czasu i mam nadzieję, że za niecałe 3 tygodnie będę zdrowy i na tyle silny żeby podołać.
Zastanawiam się czy czasem nie pojechać jednak na Czołgu gdyż nie będę walczył o najlepszy czas a o przejechanie całości w limicie. Czarnulka jeszcze nie sprawdzona ani kręgosłup do niej nie przyzwyczajony więc ryzyko kontuzji wzrasta dosyć mocno. Trzeba to przemyśleć.
Muszę przeanalizować żywienie z tego wyjazdu ponieważ gdzieś został popełniony błąd w skutek czego miałem potężną zmułę a nie wierzę, że były to tylko parówki ze Stacji Paliw.

Dziękuję wszystkim, który towarzyszyli mi na trasie, tym słabszym i tym silniejszym (było ich po równo)
Szczególnie podziękowania dla Michusa za gościnę w domu a dla szwagra za transport ze Szczecina do Lubina a Ilonie za motywację na trasie i w ogóle za motywację do "trenowania" przed BBT.

Ps. obiecałem to w środku nocy Michusowi więc muszę napisać "zdecydowanie przyjemniej jeździ się za Iloną niż za Michusem - bezdyskusyjnie"

Trasa:



Kategoria 500 i więcej, Gminobranie

Kolejne bicie rekordu :)

  • DST 300.50km
  • Czas 14:58
  • VAVG 20.08km/h
  • VMAX 44.70km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Podjazdy 2048m
  • Sprzęt Czołg
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 15 czerwca 2014 | dodano: 16.06.2014

Zdziwieni, że nie ma nic więcej niż 512 km ?  No tak, nie dopisałem jakiego rekordu było bicie.
Dwa tygodnie temu gdy śrubowałem swój rekord do 330 km, moja towarzyszka rowerowej niedoli z tego dnia czyli Jelona pobiła swój życiowy rekord kręcąc 220 km i na drugi dzień gdy tworzyłem wpis umówiliśmy się, że tydzień po MP zrobimy kolejne bicie jej rekordu tym razem tak, żeby była trójka z przodu.
Dzień przed planowaną jazdą widziałem to raczej cienko, Ilona w tygodniu miała dwie albo trzy nieprzespane noce, ja nie mniej zmęczony, prognozy niesprzyjające raczej, no ale w myśl powiedzenia "jak nie my to kto? jak nie jutro to kiedy?" postanowiliśmy, że nie ma co zmieniać planów a na dodatek Ilona wyszperała, że pogoda nie będzie taka zła bo dopiero wieczorem ma popadać (ja takiej nie widziałem ale niech jej będzie).
Budzik zatarabanił o 4:15 po 3h snu. Zawsze "zapomnę" się wyspać przed dłuższymi trasami, nie wiem skąd ta przypadłość. Zrobiłem kanapki (cały chleb - będzie z 500g) i spakowałem sakwę a wszystko to wraz z rowerem do auta po czym oddaliłem się w kierunku Wałbrzycha. Pierwotnie miałem pomysł żeby jechać rowerem więc była by to prawie kolejna 500 ale ze względu na pogodę oraz ilość nawarstwionego zmęczenia zrezygnowałem z tej opcji dodatkowo mając świadomość, że po powrocie do domu czeka mnie ostra praca ponieważ na rano miałem do skończenia projekty a w tym przypadku nie ma zmiłuj się.
Jakoś w połowie drogi lunęło jak z węża strażackiego ale miałem nadzieję, że szybko minie i minęło ale już w Wałbrzychu znów zderzyłem się ze ścianą wody. U Ilony pod domem chwilę zaczekałem zanim skończyło padać ale po rozpakowaniu roweru znów pompa. Na szczęście później się uspokoiło i można było się szykować.

Z umówionej 7 do 7:30 zrobiła się prawie 8 zanim ruszyliśmy.
No to jedziemy. I od razu Ilona daje mi wycisk. 4,5 km podjazdu i mały zjazd, później 2 km podjazdu i większy zjazd. No i jak by wyglądała trasa bez kolejnej przełęczy więc wdrapujemy się przez 10 km na przełęcz Walimską, która nie była by taka zła gdyby nie było kostki. Oj przydał by się tutaj Kot na swojej przełajówce - miała by na co kląć :D W międzyczasie Ilona wskazuje mi napis przed cmentarzem "Wir ruhen hier", który tak rozbawił kolegów z forum. Nie muszę oczywiście pisać, że pod te wszystkie górki Ilona jedzie z przodu i dyktuje tempo a ja potulnie za nią dotrzymując "kroku" Nawet skojarzyło mi się, że jak Bieluńka za Bieluniem (wiedzą o co chodzi tylko osoby, które znają mnie z dzieciństwa).
Gdy wjechaliśmy na przełęcz to sobie pomyślałem, że pół sukcesu za nami ale niestety pomyliłem się. Pogoda nie dawała nam żyć, jeśli nie chlapało z nieba to z drzew a jeśli już nie z drzew to spod kół. Za chwilę znów zaczynało padać a 10 minut później grzać tak, że nie szło wytrzymać. Przebieraliśmy się jak świadkowa na weselu. Ilona miała na czole dwie pary okularów i zakładała je w zależności od tego jaka była pogoda. Przeliczyliśmy się również z profilem trasy nie spodziewając się takich pagórków aż do 105 km. Niestety przy pagórkach i takiej pogodzie przegrzania i wyziębienia nie sposób uniknąć i z przyjemnością przywitaliśmy piękne rozpogodzenie  gdzieś w okolicach 99 km gdzie zrobiliśmy sobie mały postój. Tak było ładnie, że postanowiłem zdjąć nawet długi rękaw i cieszyć się słońcem. Zbyt długo się nie pocieszyłem bo zanim zdążyłem przełknąć pierwszą kanapkę zachmurzyło się i lunęło na nas z niebios. Pomyślałem, że pewnie słonko rozchmurzy buzię biorąc przykład z Ilony i będzie można jechać na krótki rękaw ale po 15 km dałem za wygraną i znów się ubrałem jak trzeba. W międzyczasie Ilona straciła bidon, który po upadku na asfalt zaczął sikać izotonikiem.

Tutaj miało być jedyne zdjęcie z jazdy, które wyszło ale cenzura nakazał jego usunięcie. Na reszcie twarz zasłonięta dłonią a tych gdy byłem Bieluńką nie godzi się publikować.


Na równinach jak to na równinach prawieżewmordewind dawał się nam we znaki i to ostro - na pagórkach średnia co prawda podskoczyła ale na równinach ciężko ją było podnosić a na dodatek od prawie początku (jeśli nie od początku) Ilonę bolało kolano i już domyślam się jak kochała ten wiatr. Chyba nawet pytałem czy nie skracamy pętli ale usłyszałem, że skoro ma być 300 to 300. Zero kompromisów.
Droga z Grodkowa do Lewina Brzeskiego idzie nam bardzo sprawnie. Gdzieś na 150 km stajemy znów na małe szamanko i wpadam na pomysł, żeby zajechać do Brzegu do McDonalda i odpocząć chwilę, to miała być motywacja połączona z zasłużonym odpoczynkiem gdzieś na 180 km. Naładowani pozytywnie oczekującym nas odpoczynkiem w tej "restauracji" kręcimy bardziej ochoczo, aż do momentu, w którym szwagier mój uświadamia mnie, że próżno w Brzegu szukać Maca. No cóż, uzgadniamy, że do Oławy czekać nie będziemy i co by nie było sensownego to tam zjemy ale widzę na twarzy Ilony, że strategia firmy McD zawiodła ją.

W międzyczasie jeszcze przed Lewinem usłyszałem, że łańcuch Ilonie rzęzi całkiem podobnie jak mi na Antywyprawce w listopadzie ale niestety mój olej pozostał w samochodzie. Przesmarowałem sobie ale o koleżance zapomniałem. W sumie to nie zapomniałem bo nawet myślałem żeby zapytać ale później jakoś wypadło z głowy i jak ruszyliśmy to łańcuch jeszcze dobrze pracowałem więc sobie pomyślałem, że ogarnięta dziewczyna i o tym pomyślała. Później powiedziała, że owszem pomyślała ale nie zrobiła :D
Skoro zaczął już nas oboje ten niesforny łańcuch wkurzać to zaczęliśmy szukać jakiegoś kawałka oleju żeby go przesmarować. Niestety na stacji luzem nie mieli a cały Popielów poszedł akurat do kościoła i nie było takich bezbożników jak my żeby "pożyczyć"  i dopiero wioskę dalej jakiś pracujący w sobotę Pan obdarował nas olejem do łańcucha(do piły motorowej). Dziękujemy.

Odra. Fajnie by było gdyby tej barierki nie było na zdjęciu.

Od tej pory powinno być tylko lepiej. W Brzegu po dwóch zapytaniach na ulicy trafiamy na Nuggets House gdzie zamawiamy po dużym zestawie skrzydełek z frytkami i longerem. Nawet mi jako słabemu entuzjaście tego typu jedzenia smakuje a jakoś strasznie głodny nie jestem.

Nie zdążyłem nawet zdjęcia zrobić i już zjedzone. Szybko.

Ponad godzina odpoczynku dobrze nam robi bo nie zniechęcamy się gdy skracając sobie drogę do Oławy najpierw trafiamy na kostkę a później na drogę polną w lesie. Na domiar złego Ilona nie ma dobrej latarki z przodu tylko w sakwie i ciężko się jej za mną jedzie. Obawiam się czy czasem któreś z nas nie złapie gumy w tym ciemnym pełnych komarów i innych insektów lesie ale na szczęście to tylko moje czarne myśli - rzeczywistość jest jaśniejsza.
Jako, że jedziemy śladem od końca do początku to mam mały problem w nawigowaniu po jednokierunkowych i w Oławie wychodzi trochę nie tak jak powinno ale też nie jest źle. W ogóle z tym śladem to jest tak jak ostatnio bo wprowadzamy zmiany w locie więc nawigowanie nie jest takie jak na MP że jechałem po śladzie - tutaj trzeba patrzeć, żeby się w końcu wjechać na ten ślad, później żeby skrócić drogę a na koniec żeby go znów odnaleźć. Pomocna w tym jest mapa, którą wiezie Ilona bo szybciej można zapamiętać nazwy miejscowości i trasę (jestem wzrokowcem) no i więcej terenu na raz ogarnąć.
Od Oławy jedziemy pustymi drogami wojewódzkimi i tylko raz na jakiś czas wyprzedza nas jakieś auto. Później sądząc, że mamy dzięki zmianom trasy nadrobione już wystarczająco kilometrów postanawiamy na dobre pożegnać się ze śladem i nie zapuszczać się na Ślężę ani nawet do Sobótki tylko od razu wjechać na krajówkę i jechać do Świdnicy. Ilona z początku niepewnie reaguje na jazdę krajówką ale obiecuję jej, że ruchu nie będzie. Tuż przed krajówką (239km czyli dokładnie 60 po obiedzie) Ilona zarządza postój na kryzysowy makaron, który zjadamy stosunkowo szybko siedząc na drodze/trawie w połowie drogi między wioskami przyświecając sobie latarką.
Makaron jest nie byle jaki bo z jakimś bardzo dobrym sosem, którego nazwy nie pamiętam ale ten kto robił pewnie wie.
Pięknie się wcinało ten makaron ale do rana tak siedzieć nie będziemy więc ruszamy z mocnym postanowieniem, że jak tylko znajdziemy stację po drodze to stajemy na kawę.
Stację napotykamy jakieś 10 km dalej, kupujemy po kawie i rozgaszczamy się przed stacją. Ja na kostce a Ilona na workach z marchwią - w końcu to moja ulubiona stacja Pieprzyk więc marchew musi być:D Już po wypiciu kawy dołączają do nas pracownicy stacji nie mogąc wyjść z podziwu, że jedziemy tyle km a oni na pobliską Ślężę boją się wybrać. Typowa rozmowa.
Żegnani przez pracowników stacji dobrymi życzeniami ruszamy w ostatni etap naszej wycieczki. Nie forsuję specjalnie tempa jak to trochę starałem się robić wcześniej ponieważ na stacji Ilona zauważyła że zrobiły się jej na kolanach jakieś krwiaki a jeszcze wcześniej mówiła, że coś sobie zerwała bo nie za bardzo chodzić może ale jechać bez problemu. Trochę wystraszyłem się tego.. Nie wiem czy to kawa czy może to że zaczęliśmy więcej rozmawiać na interesujące tematy ale przestało mi się chcieć spać i nawet nie pamiętam kiedy dojechaliśmy do Świdnicy gdzie podjęliśmy decyzję, że jednak nie jedziemy do Wałbrzycha drogą 379 tylko dalej na wprost krajową 35 a tam czekał na nas znajomy już podjazd w Świebodzicach oraz wspinanie się już po Wałbrzychu. Te ostatnie km są tak ciężkie dla Ilony, że wjeżdża je na najlżejszym przełożeniu co jej się na ogół nie zdarza. W Wałbrzychu zjeżdżamy jeszcze na hotdoga i sprawdzamy stan licznika. Niestety brakuje kilku km więc mam okazję zobaczyć codzienną drogą Ilony na Polibudę oraz powrót okrężną drogą plus małe dokręcanko na krajówce. Dopiero gdy jesteśmy pewni, że będzie te 300 rekordzistka pozwala zjechać do domu. Jak trzeba być zdeterminowanym żeby mimo kontuzji obu kolan oraz totalnym braku sił dokręcać co do metra do 300 km mimo zapewnień że ten licznik trochę zaniża i 1-2 km na pewno zaniżył.
Pod domem ostatnie rozmowy, zdjęcia, pakowanie, pożegnanie i można lecieć do domu. Co prawda ponoć wyglądałem jak idź stad i nie wracaj i Ilona obawiała się o mój powrót więc dawała do wyboru różne możliwości noclegowe ale ja stwierdziłem, że nie w takich warunkach jeździło się nie takie km samochodem więc to dla mnie nie problem. Trochę miała rację bo z dużymi problemami zajechałem na stację ulubionej firmy za Jaworem i zatankowałem LPG po 2,20 pln, wypiłem kawę i orzeźwiłem się zimną wodą co wystarczyło w sumie do Lubina gdzie zacząłem mieć ponownie problemy z utrzymaniem toru jazdy.

Po dystansie dla większości "normalnych" ludzi nieosiągalnym 

Podsumowanie:
Ilona to twarda dziewczyna. Jechała z bólem kolana prawie od początku a drugie zaczęło ją boleć gdzieś od połowy ale nie poddała się. Nie wiem czy to dobrze czy źle ale nie lubię zmuszać do niczego więc pozostawiłem jej decyzję co zrobi z tym fantem.
Dodatkowo wszystko się sprzysięgło przeciw nam: deszcz, wmordewind, praca/uczelnia, nawet łańcuch, który zgubił smar. Był pot, była krew ale łez nie widziałem ......  mimo, że jak okazuje się były na wjeździe od Świebodzic do Wałbrzycha (właśnie się dowiedziałem).
Mam nadzieję, że nie załatwiła na amen swoich kolan i że będzie mogła jechać na zaplanowany wyjazd z P. na długi weekend po górach.
Ma teraz swój wyśrubowany rekord i nie będzie go łatwo pokonać choć myślę, że na koniec sezonu spokojnie będzie miała wyższy o te 100 km.
Co do mnie to nie zjadłem ani jednego batona z czego jestem dumny. Przywiozłem do domu też połowę kanapek ale to zasługa postoju w Brzegu i makaronowi kryzysowemu Ilony. Bardzo mało piłem co zostało mi nawet "wypomniane". No i przywiozłem 24 nowe gminy.
Zmęczyłem się nie mniej niż na MP ale to może dlatego, że suma podjazdów była taka sama, wiatru było dużo w twarz, dużo deszczu wymuszało stawanie co chwilę, żeby coś na siebie założyć/zdjąć a swoje dołożyło ogólne zmęczenia tygodniem. Nie miałem dnia odpoczynku jak w przypadku MP.
A na zakończenie to tak jak to rmk skomentował pod wpisem z ostatniego maja "Świetny pomysł na trasę, konkretne przewyższenie, znakomite towarzystwo - czegóż chcieć więcej?"  No właśnie.






Kategoria 300-400, Gminobranie

Maraton Podróżnika - veni, vidi, vici

  • DST 512.00km
  • Czas 21:04
  • VAVG 24.30km/h
  • VMAX 52.50km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 2193m
  • Sprzęt Czołg
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 8 czerwca 2014 | dodano: 09.06.2014

Po tygodniowym odpoczynku od ostatniej trasy górskiej pojechałem w Maratonie Podróżnika, który był jednocześnie kwalifikacją do BBT
Trasa MP to 510 km a aby zdobyć kwalifikację BBT należało przejechać ją w czasie poniżej 27h.

Zacznę od wyjaśnienia tytułu tego wpisu:
veni - wystartowałem w MP
vidi - zobaczyłem się z uczestnikami MP, tymi, których znałem już wcześniej i tymi poznanymi w trakcie 
vici - udało mi się pokonać dystans, własne słabości, przeciwności losu, Ola zniechęcającego mnie przez pół trasy i eranis, która przed MP groziła, że mnie zmasakruje

Do rzeczy:
Maraton Podróżnika jak już większość osób czytająca tę relację wie to maraton rowerowy zorganizowany przez użytkowników forum podrozerowerowe.info, a który jest pokłosiem sukcesów naszych forumowiczów w MRDP.
Startujący w MP mieli do wyboru dwa dystanse 300 km i 500 km. Jako, że jak kiedyś już napisałem lubię porywać się na rzeczy niemożliwe zapisałem się na ten dłuższy dystans. Im bliżej było startu tym mocniejsze było u mnie przekonanie, że przesadziłem. Postanowiłem więc tydzień wcześniej zrobić sobie sprawdzian generalny w postaci pokonania w miarę górskiej 300 km trasy. Sprawdzian wypadł pomyślnie (choć obawiałem się, że skoro Ilony nie będzie na MP to kto mnie będzie holował) i po wykręceniu tych 330 km miałem plan żeby jeszcze w tygodniu dokręcić 2x100 km jednak we wtorek złapało mnie przeziębienie i do końca tygodnia nic nie jeździłem więc tym bardziej przed wyjazdem miałem lekkiego pietra.
No ale dość rozczulania się nad sobą.

Dojazd (piątek 06.06.2014)
Do bazy maratonu mam 560 km więc pakuję rower z rana i około godziny 10 wyjeżdżam z Lubina kierując się w stronę Warszawy przez Wieluń i Bełchatów gdzie łapią mnie korki. Warszawa i okolice też nie rozpieszczają ale udaje mi się pomyślnie zajechać do Juliana i Kingi około godziny 17 gdzie uraczony dobrym obiadem odpoczywam w doborowym towarzystwie - byli tez Loginy. Jestem bardzo wyluzowany i mojego spokoju nie zmącił nawet tekst Juliana "Wąski, jak chcesz przejechać te 500 km jutro to radził bym Ci tej surówki nie ruszać.... możesz dużo papieru potrzebować na trasie" Wszamałem, była bardzo dobra i nie zaszkodziła. Julkowi widać smakowała i chciał więcej dla siebie  :D
Wypiłem jeszcze kubek kawy i po oglądnięciu meczu reprezentacji naszego kraju wyjechałem do Skrzeszewa.
Po przybyciu do bazy okazało się, że jestem jednym z ostatnich. Ciężko tak wpaść między ludzi, którzy już się znają, rozmawiają . Na szczęście znałem już kilka osób więc jakoś w miarę to poszło. Poznałem wielu ludzi, których dotychczas znałem tylko z forum i BS. Nawet Królowa BS łaskawie podała mi swą dłoń.
Tego wieczoru furorę robił Kurier, który szukał chętnych na "Dzidę od samego startu do mety" ale chętnych niestety nie było.
Jak zwykle bywa w takich przypadkach śpiochy poszły spać i nie mając nic innego do roboty tez musiałem to zrobić. Niestety albo stres albo nowe miejsce - choć może jedno i drugie nie pozwoliło mi zasnąć ale dzięki temu mogłem rankiem zameldować kto jak głośno chrapie :)

Maraton:

Śniadanie. Przygotowanie roweru i bagażu. Wyjazd przed 8 pod kościół. Każdy z nas otrzymał dwie fajne plakietki,  jedną na bagaż drugą na rower.


Jak dla mnie bomba. Czerwonych sakw Crosso było kilka więc łatwiej było szukać swojego bagażu ale drugą tak niefortunnie przyczepiłem do bagażnika, że wnerwiała mnie pół trasy choć Pająk często mi ją ze swojej poziomki poprawiał za co jestem mu wdzięczny.


godzina 8:00 start ostry spod kościoła w Skrzeszewie


Aby jechać zgodnie prawem jechaliśmy podzieleni na 3 grupy. Jechałem w pierwszej, której dowodzącym był Wilk. Założenia były takie aby trzymać średnią około 25 km/h. Całkiem jeszcze udało się to do Łukowa gdzie mieliśmy postój gdzieś w rynku. Jazda w grupie to coś innego niż solo. Jedzie się o wiele łatwiej i mniej wyczerpująco - nic dziwnego, że po tych 65 km raczej nie widziałem na twarzach zmęczenia. Ogólnie pełne rozluźnienie i dobra zabawa co obrazuje poniższe zdjęcie:

Księgowy pewnie nie wierzył gdy mówiłem, że wrzucę to zdjęcie na BS :P

i to też obrazuje :P


Już przed drugim postojem zaplanowanym w Kozłówce podział na grupy się rozmywa i tworzą się całkiem naturalnie nowe grupki.
W dalszą trasę do Lublina i dalej do Bychawy na miejsce trzeciego planowanego postoju wybieram się w składzie naszej pierwotnej grupy czyli z Wilkiem, Eranis, Kotem, Krzyśkiem i Blondasem. Do Lublina jedziemy razem chociaż na podjazdach różnie bywa ze wspinaniem się tym bardziej, że na jednym ze zjazdów kolega wysypał się i stajemy na chwilę pytając czy nie potrzebuje pomocy a w tym czasie nasza grupa urywa się w związku z czym musimy ostro gonić co oczywiście robimy z radością. Gonimy kilkanaście km i łapiemy grupę gdy wdrapuje się pod górkę. Do Lublina wjeżdżamy razem przechwytując przy okazji kilku naszych, którzy odpadli z grupy napinaczy. Niestety w Lublinie sygnalizacja świetlna rozdziela nas a na domiar złego zatrzymujemy się z Ricardo na stacji (po wodę i lody) skutkiem czego musimy ostro gonić aby dogonić ...na postoju.
Od Bychawy maraton nabiera innego wymiaru. Zanim zdążyłem się zebrać Wilka i reszty grupy już nie było. Została tylko Eranis. Coś czuję, że specjalnie ale nie wiem czy dlatego, że chciała ze mną jechać czy, że chciała zrobić ze mnie wiatrak i pokazać gdzie  jest moje miejsce w szeregu. Dla swojego komfortu psychicznego przyjmę, że pragnęła ze mną kręcić te ponad 300 km.
Żeby nie przesadzić trzymaliśmy 27 km/h z czego bardzo kontent był Pająk jadący od pewnego momentu za nami na a poziomce a wzbudzający w przejeżdżanych miejscowościach niemałą sensację. Później mieliśmy jeszcze towarzystwo kolejnej poziomki i kolegi jadącego na szosie, którego imienia nie znam i tak sobie spokojnie kręciliśmy w stronę Szczebrzeszyna. Kilometry ubywały, słońce prażyło niemiłosiernie no i nastały górki. Najpierw podjazdy w okolicach Komodzianki i Teodorówki a później Szczebrzeszyna. Podjazdy pokonywałem z gracją, nie spiesząc się i nie męcząc skutkiem czego zostawałem oczywiście z tyłu za całą grupą. Niestety, po pierwsze marny ze mnie góral a po drugie nie chciałem się spalić bo do końca daleko. Moja grupa była wierna ponieważ na szczycie podjazdu do Szczebrzeszyna poczekała na mnie (Eranis i Pająk).

Pająk. (c) MichałZ
W Szczebrzeszynie, tam, gdzie chrząszcz brzmi w trzcinie był postój obiadowy więc zamówiłem sobie żurek i schabowego. Żurek był szybko i nawet smaczny. Schabowy po godzinie i nie smakował mi ale człowiek nie świnia i zje wszystko żeby tylko mieć siły kręcić dalej.
Jako, że sława o naszej idealnej grupie rozniosła się szybko, pod obiedzie w Klemensie dołączyli do nas kolejni maratończycy w osobach Konrada i  Księgowego. Wtedy to nawet Eranis była zadowolona bo mówiła "Ale fajnie, noc, ja i 5 facetów" pewnie miała na myśli, że w razie czego jej pomożemy. Naiwna. Takiego wała - jak ona nam nie pomoże to my jej na pewno nie. Zresztą co ona nie zna mnie? największego forumowego szowinisty - no może prawie największego :D

W Nieliszu mieliśmy mały postój, na którym odpadł od nas Księgowy. Jego latarka nie wytrzymała wysokiego poziomu miejscowych atrakcji w postaci dziur i został aby wziąć z nią rozwód oraz zaprzysiąc się tymczasowo z lampką Roberta (chyba). Wszyscy wiemy, że w naszym kraju sprawy rozwodowe potrafią ciągnąć się niemiłosiernie więc nie czekaliśmy zbytnio na niego ale za to zgarnęliśmy Ola ponieważ warto mieć ze sobą moderatora. Zawsze zmoderuje coś jak przesadzimy. (później wyszło, że to jego powinno się moderować) Przez pierwszą część nocy razem z Konradem nadawaliśmy tempo, które ponoć było fantastyczne ponieważ słyszeliśmy z oddali  pełne radości pokrzykiwania Eranis i Ola. Dało się słyszeć słowa powszechnie uznawane za wulgarne ale wyrażające radość z faktu, że już prawie dochodzą nas.
Konrad straszył podjazdem przed Piaskami więc oszczędzałem mocno siły i być może dlatego para E&O była taka zachwycona tempem ale podjazdu nie było - była za to krajówka po której jechało się szybko oraz po skręcie w stronę Łęcznej Giovanni, bez latarki, którego przygarnęliśmy i który wiernie trzymał nas się do samego końca (no może z małymi przerwami na robienie zdjęć)
Przed Łęczną zrobiliśmy małą nasiadówę na stacji moya, hot-doga zjadłem ale moją ulubioną zieloną herbatę zostawiłem na parapecie co postanowiłem odreagować mocniej depcząc po sandałach a to oczywiście nie  pozostało bez reakcji współtowarzyszy, którzy tworzyli teorie spiskowe z parówką z hot-doga w tle. W ogóle nie wiem o co im chodziło, coś mówili o parówce i siodełku. Chyba im słońce zaszkodziło w dzień.


Jechali z nami strażacy ? (c) MichałZ

 W Łęcznej czekali na nas Magfa i Michał. Był to kluczowy dla mnie postój ponieważ błędy z tego postoju były bardzo brzemienne w skutkach. Ubrałem lichy bo lichy ale polar i skarpetki. No właśnie, ta historia zaczęła się jakieś 70 km wcześniej gdy odkryłem, że jako jedyny z frakcji sandałowej jadę bez skarpetek i jest mi strasznie zimno w nogi, tak zimno, że najstarsi górale nie pamiętają takich mrozów. Zlitowała się nade mną Eranis i wspaniałomyślnie oddała mi swoje rękawki abym cudownie zamienił je na skarpety co bardzo szybko podchwyciłem, tak szybko aby nie zdążyła się z tego wycofać. Wiadomo, że kobieta zmienną jest a ja z zamarzającymi stopami jechać nie miałem zamiaru. Wróćmy znów do Łęcznej. gdzie do tych rękawków dołożyłem skarpety oraz polara i jakieś 20 km dalej zacząłem zasypiać. Dopiero rano na 70 km przed metą okazało się, że z przegrzania. Zdarzało mi się przysypiać na lemondce, raz uderzyłem głową w nią a kilka razy zapomniałem pedałować. Zdaje mi się, że nie tylko ja miałem kryzys bo jakoś nikt nie kwapił się do rozprowadzania peletonu ponad te niebotyczne 20 km/h :D dopiero po jakimś czasie w Eranis wstąpiło jakieś zło i wrzuciła na blat 27 km/h - darłem się na nią, że nas zajedzie ale ona przez dobre 25 km nie przestawała - trochę zwolniła później do 25 ale moje nogi nie chciały kręcić. Ratunku kobieta mnie bije !!!!!

Rękawki. (c) MichałZ
W Parczewie na stacji kusiło mnie żeby zostawić w aucie serwisowym "polar" ale niestety zostałem wyśmiany więc nadal się kisiłem i mój kryzys w sumie trwał około 70-80 km. Dużo za długo.

Gruppenfahren. (c) MichałZ

Gdzieś na 460 km czekało na nas auto i zrobiliśmy sobie mały postój, coś przegryźliśmy przebraliśmy się i hajda na Skrzeszew.
Dogonił nas Księgowy i hansglopke na poziomce, przebrałem się w strój oficjalnego mima MP i pognaliśmy dalej

Oficjalny mim MP. (c) MichałZ

I tutaj okazało się kto jest kim. Księgowy okazał się ściemniaczem i mistrzem gry psychologicznej bo cały wyścig mówił, że ledwo przędzie, że jechać nie może, że sił nie ma - a te 50 km przed metą jak wyskoczył zza moich wąskich pleców, jak zakręcił mocniej korbą to tyle go było widać. To jeszcze nic. Zgadnijcie kto kolejny wyskoczył zza pleców? Pająk. Jaki to Pająk. To Tarantula jadowicie ugryzła w piętę.I Ty Brutusie ?? ;-(  Następnym razem nie możemy przygarniać tych, którzy nasze ucho łechcą i prawią piękne komplementy o idealnym tempie itp. Co innego Olo, cały czas mi powtarzał, że nie mam szans na ukończenie MP, że padnę po drodze, śmiał się, że idealnie rozprowadzam peleton do zawrotnej prędkości 20 km/h ale nie uciekł - był wierny tak mocno, że aż go zostawiliśmy w tyle :D

Finisz: gdzieś po 25 godz 40 minutach w Skrzeszewie
Nie było strzałów na wiwat, szampana ani podium ale była wielka satysfakcja, uśmiechy i gratulacje pozostałych maratończyków

Podsumowanie:
Całość super udana. Nie wiem ile zjadłem i ile wypiłem bo nie liczyłem. Przejechałem gdzieś około 512 km.
Jestem zadowolony ponieważ to moja życiówka oraz otwarte drzwi do większych maratonów.
Zdobyłem doświadczenie potrzebne w takich maratonach (niewiele go ale zawsze to coś) - już wiem co źle zrobiłem a co dobrze. Wiem na ile mogę sobie pozwolić.
Ten maraton przejechałem ani razu nie wychylając się ze strefy bezpieczeństwa ale w kolejnych trzeba będzie  poza tą strefę wychodzić bo to da jeszcze większą satysfakcję.
Teraz tylko pozostaje jeździć większe dystanse aby w kolejnym maratonie móc jechać z jeszcze lepszymi :)

Dziękuję wszystkim, którzy jechali w MP a w szczególności tym, z którymi dane mi było jechać w jego drugiej części - tej za Bychawą czyli Eranis, Pająkowi, Olowi, Konradowi, Giovanniemu, koledze jadącemu na szosie Jamisa. Fajnie się jechało, rozmawiało, opowiadało głupoty i fajnie się słuchało jak zdzieracie ze mnie łacha. Jeśli kogoś pominąłem, to proszę mi napisać - dopiszę :)
Szczególne podziękowania za pomoc i troskę dla obsługi naszego wozu technicznego w osobach Magfy i Michała. Dzięki za poświęcony czas noc i w ogóle.
No i zapomniał bym prawie :P Dzięki Eranis za rękawki. Wspaniale ogrzewały moje stopy. Troszkę się zabłociły gdy wjechaliśmy w wodę na drodze, która to w połączeniu z sandałami sprawiła, że są teraz wyjątkowe i zakładając je będziesz mogła sobie przypomnieć jak to wspaniale było przejechać MP w towarzystwie tak wyjątkowych ludzi jakimi byli Twoi towarzysze o Królowo.

Droga powrotna do domu znów prowadziła przez Warszawę a raczej Józefów, gdzie zostałem ugoszczony przez Juliana oraz Żuliettę. Dziękuję Wam bardzo.
W poniedziałek o 7:30 byłem w domu. Rychło wczas bo czekała mnie praca aż do 20tej.

Trasa:



Kategoria Gminobranie, 500 i więcej

Pierwsze trzysta czyli trzy przełęcze w ramach przygotowań do MP

  • DST 330.00km
  • Czas 15:45
  • VAVG 20.95km/h
  • VMAX 56.20km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 3013m
  • Sprzęt Czołg
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 31 maja 2014 | dodano: 01.06.2014

Plan była taki: przed MP robimy trening "górski" hipotetyczną trasą MP wyznaczoną przez Wilka w razie gdyby Kórnik zwyciężył w plebiscycie na bazę maratonu. Kórnik jednak przegrał i trasa wyznaczona przez Michała leżała odłogiem a ja po cichu już od dawna liczyłem, że ją wykorzystam i zrobię pewnego wolnego dnia jej górską część no i nadejszła ta wiekompna chłila :)
Dla poglądu na sprawę załączam trasę, którą zaplanowałem zrobić:


Trasa obejmowała dwie przełęcze, Kowarską i Rędzińską więc jak dla mnie ambitnie. No i ta ilość przewyższeń stanowczo większa niż podczas moich codziennych przejażdżek w koło komina. Liczyłem również na to, że uda mi się pokonać swój rekord jednodniowy i dokręcić choćby już w pobliżu domu do 300. Kolejnym zaplanowanym sukcesem było pokonanie 1000 km w skali miesiąca - również mój debiut.
Jako, że warto czasem połączyć przyjemne z przyjemnym na wspólne kręcenie umówiłem się z Iloną. Mieliśmy spotkać się w Jeleniej Górze więc jako, że nie znałem do końca swoich możliwości pokonywania takich górek jak Kapela pod Jelenią Górą postanowiłem wyjechać szybciej tj gdzieś w okolicach 5:00. Liczyłem na te 80 km 4 godziny jazdy i godzinę zapasu.
Plany planami a wyjechałem jak zwykle spóźniony, tym razem o 40 minut.
Na początku jakoś specjalnie się nie wysilałem, czekając aż się mięśnie rozgrzeją. Jako, że niezbyt specjalnie lubię wojewódzką do Chojnowa (wąska, brak poboczy, duży ruch)  w Krzeczynie Wielkim odbiłem na równoległą drogę prowadzącą do Żabic, na której przez te kilka km nie wyprzedziło mnie ani jedno auto ale za to przy wjeździe do Górzycy sołtys asfalt zwinął i zalał wodą - pewnie myślał, że to fosa. Będę musiał z Radziem pogadać żeby nie robili mi takich numerów.
Później było tylko lepiej. Na wojewódzkiej ruch okazał się znikomy, asfalt ładny więc jechało się bardzo przyjemnie.
W Świerzawie stanąłem na sikustopa i okazało się, że całkiem dobrze mi idzie bo po 63 km mam średnią 25,3
Za Świerzawą pożegnałem się z blatem i rozpocząłem mozolne wspinanie się w stronę Jeleniej Góry. Na pierwszy rzut poszły mniejsze lub większe górki a większy problem sprawił mi podjazd w Janochowie, który wg znaku miał 11% na długości 1,5 km.
Później była Kapela niby 11% na 2,5 km ale jakoś bardzo lajtowo mi się wjeżdżało. Być może dlatego, że zdjąłem z siebie polar i nie zagotowałem się tak jak podjazd wcześniej.
Łysa Góra:


Zjazd do Jeleniej byłby jeszcze piękniejszy gdyby nie blokowała mnie ciężarówka z drewnem, która zjeżdżała 30 km/h. Na szczęści dogoniłem ją na końcu zjazdu ale blokowała mnie do samej JG.
W międzyczasie dostałem sms-a od Ilony, że trochę się spóźni ponieważ całkiem niechcący wybrała się przez Przełęcz Kowarską więc zdecydowałem, że nie będę czekał w umówionym miejscu tylko pojadę na spotkanie do Mysłakowic.
Oczywiście minęliśmy się w Mysłakowicach ponieważ do mnie nie doszedł sms, że czeka na mnie na przystanku a ona w tym czasie weszła do sklepu no i pojechałem sobie dalej w stronę Kowar - na szczęście tylko kilkaset metrów więc nie było problemów z zawarcaniem
Po małej pogawędce i oględzinach nowego roweru Ilony (odebrała go w czwartek a w piątek  do 3:30 przygotowywała do tego wyjazdu - szacun) jedziemy w stronę Przełęczy Kowarskiej. Za Kowarami jako, że ruch niewielki i jest pobocze jedziemy sobie i rozmawiamy i wtedy spotyka nas pierwsza atrakcja tego fajnego i ciekawego dnia. Wyprzedzający nas szanowny obywatel RP trąbi macha i gestykuluje a my na niego w ogóle nie zwracamy uwagi. Podjeżdża do nas swoim VW Golfem IV i mówi żebyśmy się zatrzymali na co nie reagujemy bo co on sobie może. Wymijamy go i jedziemy dalej. Za chwilę Obywatel znów nas wyprzedza z tym, że teraz jego pasażerka trzyma dziwnego lizaka (widziałem takie na budowie do kierowania ruchem) mówi, że jest policja i nakazuje się nam zatrzymać na co ja mówię że nie zatrzymujemy się przebierańcom i znów jedziemy dalej. Przepychanka trwa do zakrętu gdzie rzekomy Pan Policjant zatrzymuje auto na zakręcie stwarzając niebezpieczeństwo i nakazuje się nam zatrzymać, ja oczywiście nie reaguję tylko mówię żeby zadzwonił po kolegów mundurowych bo z nim nie będę gadał, jednak stanął na drodze Ilonie i musiałem się wrócić podyskutować z Przebierańcem. Zaczyna się pyskówka i udowadnianie kto ma rację ale trochę mnie koleś zagotował więc nawet jak to będzie prawdziwy policmajster to nie zamierzam mu odpuścić. Rozmowa wygląda mnie więcej tak:
Przebieraniec: Jak można jeździć rowerem?
Ja: Normalnie
P: Rowery muszą jeździć jeden za drugim bo to nie jest peleton
J:Mogą obok siebie
P:Nie moga
J:Mogą
P:Nie mogą
J: Proszę doczytać bo od 30 lat trochę się pozmieniało
P Nie mogą, proszę Dowód Osobisty
J: Nie mam ze sobą
P: to jak Pan jeździ bez uprawnień
J: Jeżdżę z uprawnieniami
P: Jeździ Pan bez
J: jestem na treningu i nie muszę mieć ze sobą DO
P: Musi Pan
J: Nie muszę, Pan musi doczytać
Pyskówka trwa w najlepsze a P zaczyna być coraz bardziej agresywny i coś czuję, że zaczynam przesadzać więc uderzam w nutę "na zgodę" Flaszki co prawda nie wyciągam ale zmieniam ton i mówię do P
J: Wie Pan, jeśli to Pana usatysfakcjonuje to mogę Panu obiecać, że już na samą górę wjedziemy rower za rowerem ok?
P widać chyba na to czekał bo wali jeszcze jakąś reprymendę i zaczyna wsiadać do samochodu a ja mu na zakończenie jeszcze mówię, żeby się podszkolił w przepisach przez co o mało znów nie wysiada i obiecując, że zaraz będzie wracał to sprawdzi czy jedziemy prawidłowo znika za zakrętem.
Wnerwił mnie trochę bo Ilona jechała po poboczu a ja po linii oddzielającej pobocze a koleś sobie cyrki robi stwarzając jeszcze większe niebezpieczeństwo.
Chwilę później od górę wyprzedzili nas prawdziwi Policjanci na motorach grzecznie czekając aż będzie miejsce na ten manewr a my za chwile jesteśmy już na przełęczy, gdzie rzucam luźną propozycję wjechania na Okraj a Ilona dziwnie ochoczo podchwytuje ten pomysł
Okraj już jest trochę cięższy od Kowarskiej ale jakoś dajemy radę - ale ona ma krzepę w nogach - nie mogę za nią nadążyć - na samej górze wyprzedza mnie o kilkadziesiąt metrów. Na dodatek żeby to zrobić wystarczyła jej średnia tarcza z przodu.  Ratunkuuuu kobieta mnie bije !!!!!
Na zjeździe zatrzymaliśmy się żeby zrobić zdjęcie z panoramą. Aparat ustawiliśmy na sakwie i my na zdjęciu jesteśmy ale panoramy brak :D Mała strata - panoramę jak ktoś chce zobaczyć może tam pojechać ale nas tam już nie zobaczy. No chyba, że znów tam pojedziemy.

Ponoć na przełęczy grasują groźne niedźwiedzie ale to nieprawda. :D

Po zjeździe z obu przełęczy zatrzymaliśmy się pod sklepem w celu zrobienia zakupów i uzupełnienia kalorii, gdzie spotkaliśmy fana rowerowania, który prawił komplementy Ilonie :)


Po uzupełnieniu zapasów porwaliśmy się na kolejną tego dnia przełęcz, Przełęcz Rędzińską. Ja wymiękłem jeszcze przy zabudowaniach bo tak się zasapałem, że musiałem się napić. Myślałem, że Ilona wytrzyma do samego końca ale z 200 metrów przed szczytem postanowiła na mnie poczekać (mimo, że dała by radę). Pewnie bała się, że gdzieś tam umarłem na dole :D
.

Od tego momentu jeśli chodzi o trasę to inicjatywę przejęła Ilona - prowadziła przez malowniczo położone tereny, gdzie nawet pawia mogłem zobaczyć, pojeździć po drogach szutrowych, kamienistych, błotnych itp. Pokazywała różne ciekawostki i wpadała na jeszcze ciekawsze pomysły. Jednym z nich było odwiedzenie miejscowości o bardzo wdzięcznej nazwie:


No może nie od zawsze ta nazwa była tak wdzięczna:



Od pewnego momentu trasę kombinowaliśmy tak żeby Ilona mogła po raz kolejny pobić swój rekord dobowy, który dotychczas wynosił 140 km.  O zmroku trafiliśmy nad Zalew Mietkowski gdzie w pierwotnie zaplanowane było nasze rozstanie. Ilona miała uderzyć przez Świdnicę do Wałbrzycha a ja przez Udanin, Malczyce Lubiąż do Lubina jednak ze względu na pewne okoliczności przyrody takie jak noc i nie tylko postanowiłem odprowadzić Ilonę do Wałbrzycha i szybkim tranzytem wrócić do domu. Tak też się stało. Krajową 35 popędziliśmy do Wałbrzycha gdzie w okolicach zjazdu na Zamek Książ rozstaliśmy się. Czekało mnie teraz żmudne kręcenie około 80 km do domu.
Niestety hihy i hahy się skończyły, była 23:20, zimno ciemno i do domu daleko. Założyłem więc skarpety do sandałków, takie grube kupione specjalnie na zimowy wypad dla twardzieli Proszę się nie śmiać to tegoroczna moda - weszła już na salony światowe tylko zaściankowa Polska jeszcze tego nie wie.
Taki obrót rzeczy miał jeszcze jeden wielki plus. Mogłem się sprawdzić jak będzie mi szła jazda w nocy po całodziennym wysiłku więc pierwsze co musiałem zrobić było znalezienie stacji paliw gdzie będę mógł przywrócić się do życia. Wiedziałem, że jest Orlen w Świebodzicach (mijaliśmy go jadąc do Wałbrzycha) ale byłem świadomy że zbliża się 23:30 gdy wszystkie Orleny są zamykane aż do północy. Kojarzyłem też Orlen w Strzegomiu tylko miałem lekkie obawy co do całodobowości ale nie mając innego wyjścia popędziłem w stronę Strzegomia. Całkiem nieźle mi się kręciło ale czułem, że potrzebuję kawy, ciepła i coś przekąsić. Dokładnie o 0:03 wpadłem na stację w Strzegomiu, która 15 sekund później otworzyła swe podwoje.
Na szybkiej kawie, kolacji (kanapki i kabanosy) i pogawędce z miejscową młodzieżą zeszło mi ponad 40 minut. W międzyczasie Ilona napisała smsa, że jest już w domu i dokręciła 3 km do 220 - no to rekord sobie wyśrubowała nieźle. :D jestem pełen podziwu dla niej.
Serdecznie pozdrawiam 3 chłopaków spotkanych na stacji, z którymi uciąłem sobie pogawędkę. Zaczęło się od tego, że jeden z nich czekał na kolegów robiących zakupy i zagadał skąd jadę i dokąd ile km zrobiłem. Wyrazów szacunku nie było końca a na dodatek dla "strudzonego podróżnika" znalazł się hot-dog. :-) Dzięki Panowie. Strzegom jest podzielony pomiędzy kibiców Śląska Wrocław i Zagłębia Lubin więc byłem bardzo ostrożny z deklaracjami mojego pochodzenia ale okazało się, że mimo, że  jeden z nich jest kibicem Zagłębia a drugi Śląska to są bardzo wyluzowani.
Fajnie się stało i gadało ale trzeba było ruszać żeby do 4 rano jakoś dojechać do domu. Reszta podróży upłynęła spokojnie mimo denerwujących mnie ujadających i biegających wzdłuż ogrodzeń psów. Mały kryzys miałem w Kochlicach ale potrzeba wymiany akumulatora w latarce pozwoliła na mały odpoczynek i już jakoś wciągnąłem się pod ostatnie pagórki.

Wnioski z wyjazdu są takie, że jazda nocna generalnie nie jest dla mnie straszną udręką mimo, że poprzedniej nocy spałem 3 godziny.
Kolano zaczęło pobolewać dopiero pod samym domem ale dało radę jeszcze olać je i kręcić normalnie.
Cel nie do końca został osiągnięty ponieważ zakładałem sponiewieranie maksymalne a po 6h snu wstałem jak nowo narodzony. Przełęcze sponiewierały mnie co prawda niesamowicie ale płaskie tereny a szczególnie powrót pozwoliły odpocząć. Z tego powodu myślę nad jeszcze jednym dłuższym wyjazdem we wtorek ale to tak max 200.
Gdybym w takim tempie jechał MP to nie mam żadnych szans

Gratuluję Ilonie życiówki, która ma tym większe jak dla mnie znaczenie, że nie została zrobiona z wiatrem na płaskim terenie ale w górach z pokonaniem czterech przełęczy (2xKowarska, Okraj i Rędzińska) na dodatek w większości stawiając czoła wiatrowi. Myślę, że spokojnie przy bardziej sprzyjających okolicznościach może atakować z powodzeniem trzysetkę. Jelona ma większą moc w nogach ode mnie i niesamowitą determinację więc przed nią same sukcesy w tej kategorii.
Dzięki wielkie Ilonie za wspólne kręcenie, fajnie spędzony dzień, poprowadzenie ciekawymi trasami i te wszystkie hihy i hahy, dobre pomysły i pogawędki na tematy różne i różniste. Gmin w tamtych rejonach zostało jeszcze wiele a jazdę po górach bardzo lubię więc mam nadzieję załapać się jeszcze na wspólne wojaże.

Co zjadłem i wypiłem to nie policzę ale ze smaczniejszych rzeczy to ryż z czymś dobrym :)
Poniżej trasa:





Kategoria 300-400, Gminobranie

100 na zakończenie dnia

  • DST 102.20km
  • Czas 03:47
  • VAVG 27.01km/h
  • VMAX 47.30km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Podjazdy 428m
  • Sprzęt Czołg
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 21 maja 2014 | dodano: 21.05.2014

W założeniu miała to być 100 ze średnią około 25 po najróżniejszych nawierzchniach.
Taka tez była. Do Orska nawierzchnia ładna, za Orskiem kawałek tragedii i później od Chobieni do Ścinawy też tragedia, nawet mały odcinek kostki się załapał.
Od Boraszyna do Dębna to super klimatyczna dróżka przez las. Super odgłosy, zwierzęta wyskakujące spod kół itp. Szkoda że już było ciemno bo pewnie by było jeszcze lepiej.
Od Ścinawy do Ręszowa znów tragiczna droga ale już później ok.
Poza pogawędką małą w Orsku postojów brak. Jakieś tam małe postoje na zjedzenie snickersa czy napicie się wody
Baton poszło 3 szt. Wody 2 litry.
Wpadła jedna gmina :D edit: jednak dwie :P

Trasa:


Kategoria 100-200, Gminobranie

moja pierwsza dwusetka a raczej 250 czyli jak umierałem kilka razy

  • DST 252.20km
  • Czas 11:20
  • VAVG 22.25km/h
  • VMAX 41.60km/h
  • Temperatura 6.0°C
  • Podjazdy 1675m
  • Sprzęt Czołg
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 23 lutego 2014 | dodano: 23.02.2014

Po prawie tygodniu niejeżdżenia wybrałem się z Danielem na małą przejażdżkę. Plan był 200 km.
Zacząłem typowo. Pracowałem cały tydzień ostro więc nie miałem kiedy treningować się a na koniec wczoraj siedziałem u znajomych do godziny 2giej w nocy bo przecież spać nie muszę przed wyjazdem. Taka mała próba na Maraton Podróżnika jak się będzie jeździło niewyspanym. Poszedłem spać jakoś po 3ciej a o 6 obudziłem się. O 7:30 byłem umówiony z Danielem na stacji paliw w Lubinie.Jedziemy najpierw w stronę Rudnej a później do Grodowca. Przed Jerzmanową pierwszy fajny podjazd. Generalnie jedzie się super, bo jedziemy spokojnie. Po 40 km czuję się jak bym dopiero ruszył. Pierwszy postój po 80 km. Garmin pokazuje mi średnią 24 km/h. Wiatr dmucha cały czas na naszą niekorzyść i to z siła większą niże te prognozowane 3 km/h a do tego od Lubiatowa zaczyna targać mi rowerem. Na prom wjeżdżamy z rozpędu i od razu po wyjeździe pędzimy dalej, Pęka pierwsza setka. Drogi do Nowej Soli fajne bo odludne i pozbawione ruchu co zmienia się gdy wyjeżdżamy na starą trójkę. W Nowej Soli mały postój (20min) kanapka, hod-dog i kręcimy dalej. Solidny i wyczekiwany podjazd pojawia się wraz z tablica Kożuchów. W sumie 108m przewyższenia. Zaczynają mnie pobolewac kolana a pierwszy kryzys przychodzi w okolicach Nowego Miasteczka ponieważ pojawia się nieznośny ból pleców. Na szczęście chwilę później wiatr w końcu zaczyna nam sprzyjać i do stolicy czyli Przemkowa mimo 2ch odcinków paskudnej kostki jedzie się całkiem fajny. Na stacji uzupełniam zapasy wody i jedziemy wspólnie ostatnie 15-16 km. Rozstajemy się w Pogorzelicy. 4gotten zawraca do domu a ja pozostałe 25 km kręcę samotnie. Umieram ponownie w okolicach 200 km czyli w Szklarach Dolnych ale jakoś czołgam się do przodu. Pod górkę pod Oborą nagle odżywam ale nie pozwalam sobie na zbyt wiele i spokojnie z prędkością 10-11 km/h godzinę pnę się w stronę domu. Dojeżdżając do domu mam około 212 km i gdy zaczynają marznąć mi stopy i palce ponieważ temperatura zaczyna być w okolicach zera przypomniało mi się jak pewna grupa malkontentów marudziła mi pod tym wpisem, że odpuściłem sobie dokręcenie km ze względu na mały mróz dlatego zdecydowałem się dokręcić do 250 km a te 40 km zadedykować narzekaczom. Specjalnie dla Was drodzy malkontenci postanowiłem się zarżnąć w myśl powiedzenia mojego przyjaciela Marcina "Ja nie dam rady??".
To był błąd bo o ile pierwsze 10 km było spoko to dziury na drodze w okolicach Raszówki dobiły mnie totalnie i po prostu postanowiłem odpuścić 3 km i zaciśniętymi zębami zawróciłem do domu. Na domiar złego wyczerpał sie akumulator w latarce i musiałem go wymieniać ale o dziwo po wymianie jakby nowa energia wstąpiła nie tylko do latarki ale również we mnie i poprułem całkiem sensownie w stronę domu. Na tyle sensownie, że jeszcze dokręciłem do tych 250 km.
W domu nie miałem sił schować roweru ani się rozciągnąć ale zrobiłem jedno i drugie





Podsumowanie:
Moja pierwsza 250 w zyciu.
Czas jady 11 godz 20 minut
Czas postojów: 1 godz 5 minut

 14 nowych gmin.
Zjedzonych 8 batonów, dwie kanapki i hot-dog.
Wypite 2,4 litra isostaru i 0,6 wody mineralnej
Jestem szczęśliwy i zadowolony z tego wyczynu


Niestety mój Garmin coś mi trasę sobie obciął i jest tylko trasa z Nowego Miasteczka. Będę musial nad tym popracować.
Reszta trasy pokrywa się z trasą Daniela - kliknij


Całość trasy wyrysowana na ridewithgps.com




Kategoria 200-300, Gminobranie

Zimowy wypad dla twardzieli - Dzień 3

  • DST 78.40km
  • Czas 03:50
  • VAVG 20.45km/h
  • VMAX 35.80km/h
  • Temperatura -10.0°C
  • Podjazdy 483m
  • Sprzęt Czołg
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 26 stycznia 2014 | dodano: 27.01.2014

No i nastał poranek. Dzień Trzeci. Ostatni.
Budzik mieliśmy nastawiony wg czasu polskiego, żeby nie wstać za szybko ale i tak ponad 2h przed pobudką już wyglądałem jej jak stróże poranku. Biorąc pod uwagę dni poprzednie to tego dnia temperatura powietrza była bardzo wysoka- gdzieś w okolicach -15'C
Bywałem już na Litwie bodajże dwukrotnie (autem) i podobała mi się lecz tym razem jakoś nie wzbudziła mojej sympatii. Gdyby nie pagórki, których tego dnia pokonywaliśmy dziesiątki na niewielkim, kilkukilometrowym odcinku to można by się zanudzić na śmierć.
Po polskiej stronie polskie realia, szutrówka, po której nie da się za bardzo jechać bez kolców - z kolcami również bo doganiając Michała znajduję go wyłożonego pośrodku drogi. W rankingu prowadzę 4:1. Wynik pozostanie niezmienny  już do końca.
Odwiedzamy znów Giby i zaprzyjaźnioną stację benzynową i krajówką co łańcuch przeskoczy udajemy się do Frącek gdzie odbijamy na szlak rowerowy wzdłuż Czarnej Hańczy. Kolejny typowo zimowy i krajobrazowy odcinek. Robimy kilka fotek i podziwiając piękno przyrody za cel obieramy sobie Wigry gdzie po "zwiedzeniu" klasztoru skracamy sobie drogą przez jezioro. Z początku pełni obaw wjeźdżamy na taflę ale po próbnych testach obciążeniowo-podskoczeniowo-tupnięciowych nabieramy pewności dodatkowo obserwując śmigające po jeziorze bojery, jeżdżącego quada oraz łowiących ryby mężczyzn.  Przejazd przez jezioro to dla nas atrakcja jedyna w swoim rodzaju a cenna tym bardziej, że w ogóle nie planowana. Dzięki temu skracamy sobie drogę o parę km i po 12 km meldujemy się w McDonald'sie gdzie uzupełniamy kalorie i ładujemy telefon

W związku z tym, że wielu znajomych pytało się mnie o ubiór, w którym jechałem w tych warunkach przedstawiam mój strój. Nie jest to żaden profesjonalny ubiór i proszę  nie traktować tego zestawienia jako wzoru tym bardziej, że macie do czynienia raczej z laikiem, który dopiero dosyć łapczywie nabywa umiejętności podróżowania na rowerze.
Nogi obute miałem w turystyczne buty zimowe z Decathlonu oraz dwie pary skarpet. Na siebie założyłem komplet bielizny termoaktywnej (góra plus dół), spodnie narciarskie, które kiedyś (10lat) pożyczyłem od szwagra a on w międzyczasie kupił sobie nowe (dzięki Łukasz), oraz kurtkę narciarską z Lidla. Na głowie miałem kominiarkę oraz jakąś zwykłą czapkę a na rękach dwie pary rękawic, cienkie plus narciarskie.
Tak ubrany raczej nie narzekałem na to, że mi zimno. Przez pierwsze km w dłonie i stopy było zimniej ale tak po 10-15 km wszystko było już ok.
O ciepło pod namiotem dbał śpiwór Cumulusa o limicie do -17. Również było cieplutko.

Podsumowanie:
Moja pierwsza zimowa wyprawka
Moja pierwsza wyprawka poza granicami kraju
W ciągu trzech dni złupiłem 14 gmin
Przejechaliśmy 267 km w znakomitej większości po typowo zimowych nawierzchniach

Wyjazd zakończył się pełnym sukcesem. Daliśmy rade na biwakach mimo dużych mrozów. Przejechaliśmy wiele km zimowych tras w typowo zimowej scenerii. Osobiście z tego wypadu wyciągnąłem wiele wniosków na temat sprzętu i ubrań, nauczyłem sobie radzić podczas dużych mrozów oraz potwierdziłem moje przekonanie, że w takich wypadach najważniejsze są chęci i dobre nastawienie do sprawy
Wielkie podziękowania dla Wilka za organizację całego wypadu i wszelką pomoc oraz wspólne kręcenie przez te trzy dni. Było OK i w przyszłości piszę się na kolejne takie wypady :)


Czarna Hańcza:


Mostek nad Czarną Hańczą







Kategoria 50-100, Gminobranie

Zimowy wypad dla twardzieli - Dzień 2

  • DST 80.50km
  • Czas 05:00
  • VAVG 16.10km/h
  • VMAX 34.70km/h
  • Temperatura -15.0°C
  • Podjazdy 508m
  • Sprzęt Czołg
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 25 stycznia 2014 | dodano: 27.01.2014

I nastał poranek. Dzień Drugi
Zanim nastał ten poranek strasznie się wynudziłem. Normalnie chodzę spać sporo po północy i wstaję chwilę po 7. No dobra, staram się tak wstać. Na biwaku ze względu na wszechogaraniającą nudę pierwszy raz przysnęło mi się jakoś przed 20tą  na 2godzinki (poprzednią noc nie spałem) później jakoś koło północy no i o godzinie 6tej nad ranem nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Wyjść nie wyjdę bo zmarznę więc musiałem ćwiczyć moją wątpliwą cierpliwość leżąc w śpiworze. Polecam.
Rano temperatura spadał do -21 stopni wobec czego po raz kolejny miałem spore obawy przed wychodzeniem ze śpiwora bojąc się, że zaraz cały zdrętwieje z zimna. Okazało się, że robiąc to po męsku czyli "raz dwa trzy i zrobione" nie było to takie straszne.
Dłuższa chwila zeszła  na przygotowanie śniadania i herbaty ponieważ woda pochodziła ze śniegu topionego na jednej tylko maszynce benzynowej (Michała) ponieważ kartusz gazowy mimo grzania go całą noc w śpiworze odmówił współpracy.

Po sprawnym zwinięciu obozowiska ruszyliśmy totalnie zaśnieżoną leśną drogą, na której zaliczyłem dwie pierwsze gleby. Za pierwszym razem to nawet nie wiedziałem kiedy znalazłem się na ziemi ale za to przy drugim dołożyłem trochę od siebie do widowiskowości wywrotki na co mogłem sobie pozwolić ponieważ śnieg był miękki i bardzo przyjemnie lądowało się w nim.
Miejscowość Giby wyłoniła się z lasu po ponad 20tu kilometrach pedałowania leśną zaśnieżoną drogą, którą ze względu na malowniczość pokonywało się całkiem sympatycznie. Robimy zaplanowany postój w sklepie, związany z uzupełnianiem zapasów jedzenia oraz płynów w organizmie. Odwiedzamy również stację benzynową, z której wyjeżdżając zaliczam tak spektakularną glebę, że zwijam się chwilkę z bólu na oblodzonym asfalcie. Ten upadek nie był już w ogóle śmieszny. Pozbierałem się jakoś do kupy i udaliśmy się baaaaardzo oblodzoną drogą w kierunku Litwy. Pedałuję w pełnym skupieniu, chwila nieuwagi może kosztować mnie upadek, po raz pierwszy od kiedy jeżdżę  błogosławię tylny hamulec za to że jest. Po drodze mijamy ładne jeziorko Zelwa i krętymi leśnymi drogami kierujemy się przejście graniczne z Litwą. W południe temperatura wzrasta do -12 stopni.
Po przekroczeniu granicy warunki drogowe pozostają bez zmian. W pierwszej większej miejscowości robimy sobie małą przerwę na jedzenie, z której ruszając zaliczam kolejną już czwartą glebę. Jechałem z górki około 10 km/h gdy jakaś siła zabrała mi rower spod nóg i wylądowałem prawym biodrem na lodzie. Tak to się kończy jazda po lodzie bez kolców. Robimy małe kółko, które kończymy w Veiseiajai robiąc zakupy i udając się na nocleg za miasto. Niestety nie możemy znaleźć tak dobrej miejscówki jak dzień wcześniej bo pod tym względem i w tym rejonie Litwa jest beznadziejna.
Po zachodzie słońca temperatura prawie momentalnie spadła do -20 i tak samo prawie momentalnie zamarzła woda w butelce, którą przywieźliśmy na biwak. Michał musiał rozcinać nożem butelkę żeby wydobyć wodę/lód.
O 19 byliśmy już po kolacji a smsy w roamingu takie drogie ....

Piękne dróżki:(c)Wilk

Jezioro Zelwa

Granica:

Obóz:

Koniec dnia: (c)Wilk

No i mapka:


Kategoria 50-100, Gminobranie