Waskii prowadzi tutaj blog rowerowy

Wpisy archiwalne w kategorii

500 i więcej

Dystans całkowity:8009.80 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:339:59
Średnia prędkość:23.56 km/h
Maksymalna prędkość:74.00 km/h
Suma podjazdów:44869 m
Liczba aktywności:14
Średnio na aktywność:572.13 km i 24h 17m
Więcej statystyk

5sierpnia2017

  • DST 517.00km
  • Czas 19:52
  • VAVG 26.02km/h
  • Podjazdy 1567m
  • Sprzęt Księżniczka
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 5 sierpnia 2017 | dodano: 29.12.2018


Kategoria 500 i więcej, Księżniczka 2017

PW2017

  • DST 512.00km
  • Czas 21:25
  • VAVG 23.91km/h
  • Sprzęt Księżniczka
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 29 kwietnia 2017 | dodano: 29.12.2018


Kategoria 500 i więcej, Księżniczka 2017

Północ - południe

  • DST 940.00km
  • Czas 43:13
  • VAVG 21.75km/h
  • VMAX 63.00km/h
  • Podjazdy 7034m
  • Sprzęt Czarnula
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 17 września 2016 | dodano: 26.09.2016
Uczestnicy


Obcy - (c)Kot

Trasa:


Kategoria 500 i więcej, Czarnula 2016, Gminobranie, K36

II Kórnicki Maraton Turystyczny

  • DST 513.50km
  • Czas 23:47
  • VAVG 21.59km/h
  • VMAX 48.00km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 2719m
  • Sprzęt Czarnula
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 7 sierpnia 2016 | dodano: 08.08.2016
Uczestnicy

"II Kórnicki Maraton Turystyczny czyli jak w jeden dzień zaliczyć wszystkie wielkopolskie wiadukty nad autostradami i drogami szybkiego ruchu"
To już drugi rok z rzędu gdy Krzysiek organizuje Kórnicki Maraton Turystyczny.
Zapisaliśmy się tam bo głupio nam było, że nikt nie chce jechać i obawialiśmy się, że Krzyśkowi będzie przykro.
W ten sposób uzbierała się grupka bez mała 100 osób. Krzyśkowi musiało być miło, że tacy solidarni jesteśmy :D
Bo Krzysiek jest fajny gość i mimo, że tak nieszczęśliwie się mu w życiu złożyło, że mieszka na płaskiej jak deska Wielkopolsce to coś się stara z tym zrobić, uatrakcyjnia Wielkopolskę organizując jakieś maratony a te z kolei uatrakcyjnia biedapodjazdami na wiadukty. Taki z niego członek Wielkopolskiego Panteonu Bohaterów Narodowych.

"Płonie Trampek w lesie, wiatr smród opon niesie...."    - (c)Wąski

No ale do rzeczy...
W piątek dotarliśmy z Emesem jakoś przed 19. W związku z tym, że postraszyło deszczem chłopaki z Kórnickiego Bractwa Rowerowego oprócz ogniska rozpalili grile pod wiatą i smażyli kiełbaski. To był dobry pomysł bo całkiem bez wysiłku mieliśmy bardzo dobre jedzenie. Do tego chleb ze smalcem, ogórki małosolne i takie tam. Jak pojadłem to już w ogóle nie chciało mi się rozbijać namiotu a jak zgłodniałem to trzeba było znów zjeść i namiot nie chciał się sam rozbić. Zrobiłem to już nocą.

"Przy ogniu zaś rodzina wędzone dętki wcina" - (c)Wąski

Oczywiście jak to zwykle przed maratonem nie mogłem zasnąć więc jakoś do 4 się kręciłem a później zasnąłem.
O 6 wstałem i zanim się uszykowałem to już trzeba było jechać, jako ostatni wyjechałem z bazy na start. Tam ruszyłem w grupie Emesa.
Oczywiście od razu wszyscy ruszyli z kopyta a ja zacząłem od chowania się za plecami innych i konsumpcji śniadania w postaci słodyczy. przecież wcześniej nie było kiedy. Coś tam przekąsiłem i starałem się kontrolować pulsometr bo skakał zbyt mocno ale też koledzy trzymali zbyt mocne jak dla mnie tempo.
Na szczęście, zamknęli nam przejazd na 20 km to trochę po rozgrzewce odsapnąłem i później było już ok.


Po lewej silna grupa pod wezwaniem czeka aż przejadą dwa pociągi - (c)Wąski

Na przejeździe dogoniły nas inne grupy i nagle zrobiło się nas około 30 w jednej grupie, Słabe to raczej było dla próbujących nas wyprzedzić kierowców więc Krzysiek zarządził chwilę przerwy dla swojej grupy, która później dogoniła nas i wyprzedziła gdy staliśmy na 95 km na kawie.
W międzyczasie najechałem na dziwny garb, który wyrwał mi kierownicę z rąk i na prawdę nie wiele brakowało do tego żebym wywinął solidnego orła ale jakoś udało mi się (wg zeznań świadków) poderwać rower do góry, złapać i wyprostować kierownicę i wyjść z tego jedynie z bardzo miękkimi nogami. Chyba jeden z niewielu momentów gdy jestem zadowolony z SPD w rowerze.


Czarnuli też się należy odpoczynek. Tym razem spakowałem się w trójkąt i trochę przy bocznym wietrze chyba robiłem za żagiel - (c)Wąski

Do punktu żywieniowego na 197 km trzymaliśmy bardzo dobre tempo i zajchaliśmy tam już zmęczeni.
Oprócz schabowego, który przysługiwał każdemu zamówiliśmy jeszcze kawę oraz naleśniki.

Zaniedbujesz obowiązki Wąski. Nie zrobiłeś zdjęcia a już jesz? Nieładnie tak. Co na to powiedzą czytelnicy BS? - (c)Wąski


Nooo. Pamiętałeś o obowiązkach to możesz już pić kawę. - (c)Wąski


Tak dobrze wyglądały, że znów zapomniałem o obowiązkowym zdjęciu przed jedzeniem. Mam nadzieję, że wybaczycie. - (c)Wąski

Po długim odpoczynku (1h) jak na założenia przejechania dystansu w 24h, ruszyliśmy dalej.
Do Ostrowa Wielkopolskiego mniej więcej z wiatrem. Tam zrobiliśmy zakupy na resztę trasy i już mniej lub bardziej pod wiatr jechaliśmy w stylu "oby do punktu w Osiecznej"
Jakoś specjalnie nie pamiętam tej trasy poza jednym kapciem w Krobi pod Gas-Systemem gdzie był na płocie zakaz robienia zdjęć ale nikomu nie chciało się chyba wyciągać telefonu, żeby zrobić zdjęcie. Pamiętam jeszcze patrol policji na wyjeździe z Leszna, który prawdopodobnie nas nie zauważył gdy ignorowaliśmy zakaz jazdy rowerem.

Ten postój w Osiecznej był w dobrym momencie bo już mi się mózg wyłączał i potrzebowałem czegoś wyjątkowego by się od nowa raczył ruszyć. Tym czymś był punkt na którym były same plusy, które wymienię chronologicznie.
 - serdeczne powitanie (na punkcie były dzieci, który właśnie miały być odwiezione do domu ale gdy wpadliśmy Pan wysiadł z auta i zajął się nami - dziękujemy zatem dzieciom za to, że ich kosztem się to stało)
 - czysta i pachnąca toaleta
 - obsługa minimum 4 osobowa tak się uwijała koło nas, że aż było mi głupio. Talerz pod nos, kawa czy herbatka? a może jedno i drugie? tu jest woda, a tutaj cukier, proszę nie wstawać ja przyniosę,
 - zupa gulaszowa była baaardzo smaczna więc mimo wrodzonej nieśmiałości zapytałem o dokładkę, okazało się, że mogę jeść do pełna - na szczęście wystarczyły dwa talerze, później była kawka i oczywiście ciasto na deser
 - prawdopodobnie najlepszy punkt na jakim byłem w tym roku ale ja mam słabą pamięć więc niechaj się nikt nie obraża :)

Gdy wyruszyliśmy z Osiecznej przeliczyłem czas (na przerwach nie zaglądałem na zegarek ponieważ to był maraton turystyczny jak sama nazwa wskazuje i był zakaz koksowania) i wyszło mi, że ciężko będzie się w tym tempie zmieścić w limicie chociaż wszystko jest możliwe. Na dodatek droga zrobiła się nawierzchniowo nieciekawa ale za to Elizium chyba był na nas zły za to, że wiecznie nabijamy się z płaskiej Wielkopolski i puścił nas przez wszystkie okoliczne ścianki jak wynalazł w ojczyźnie ziemniaka. Dziękujemy Eli - te hopki i punkt w Osiecznej uratowały nas przed pewnym więzieniem bo za nudną aczkolwiek pokręconą trasę lincz na organizatorze był już zaplanowany.
Potem jeszcze stanęliśmy na stacji na kawę batony itp i już prawie straciłem nadzieję na przejazd w 24h bo taki niestety urok jazdy w dużej grupie, że każdy postój nawet najkrótszy się przeciąga. Jednak po przerwie okazało się, że przyspieszyliśmy gdy dojechaliśmy do Kościana okazało się, że 24h jest jak najbardziej realne nawet się nie spinając.
Co prawda chcąc na rondzie zjechać o jeden zjazd za wcześnie spowodowałem zagrożenia dla zdrowia i życia emesa bo centralnie się wyłożył wjeżdżając we mnie ale na szczęście nic mu się nie stało, później jeden z kolegów miał nieodpartą potrzebę posiedzenia na asfalcie i zjedzenia bułki co reszta wykorzystała na spacer ale tak się stało, że dojechaliśmy tak jak zaplanowaliśmy mieszcząc się w 24h.


Kolega musiał sobie usiąść a przecież każdy postój trzeba dobrze wykorzystać ...... - (c)Wąski

Przed samą metą fajna niespodzianka bo naprzeciw nam wyjechała Kaha, która gdy nas mija (emes jedzie parę metrów za nami) to jej  oczywiście nie poznaję bo już obwieszczam komuś, że kończę tę walkę i jadę z nosem w smartfonie. Dopiero gdy nas doganiają to widzę, że to taka niespodziewanka. Brawo Kaha.

Dla takiego kawałka metalu jechalim  - (c)Wąski

Jako, że dwa tygodnie po KMT startuje BBTour to dla wielu z nas ten maraton był ostatnim sprawdzianem formy przed tą dla niektórych imprezą sezonu a dla niektórych takich jak ja po prostu maratonem 1000+. Jedni rezygnowali z trasy 500 i przenosili się na trasę 300, tak żeby nie zajechać organizmu (ale to Ci, którzy ambitnie i sportowo traktują BBT) a inni po prostu stwierdzili, że przejadą spokojnie ale konsekwentnie. Do tych ostatnich należeliśmy z Emesem dlatego pozwoliliśmy się zaangażować Krzyśkowi do prowadzenia grupy po wezwaniem 24h. Plan udało się zrealizować a ja w końcu dorobiłem się pierwszego maratonu 500+, który udało mi się ukończyć w mniej niż dobę. Brawo ja.
Myślę, że gdy uda mi się przespać choć pół nocy przed startem, nie będzie upału i nie trafię do grupy z zbyt ambitnymi koksami to jest szansa na 55h na BBT i w to będę celował. Słyszę strasznie dużo głosów, że ludzie, z którymi jeżdżę planują jechać na 48h ale ja się raczej z nimi nie zabiorę. Nie wybieram się w drogę powrotną na rowerze więc nie muszę się spieszyć, żeby się zregenerować.
A wracając jeszcze do KMT to polecam go każdemu kto zaczyna swoją przygodę z długimi dystansami. Jest w szczycie sezonu, gdy każdy jeżdżący ma najlepszą kondycję, fajnie zorganizowany a każdy może znaleźć coś dla siebie jeśli chodzi o dystans i tempo.


Bardzo mi się ten rower podoba. Skorzystałem z chwili nieuwagi właścicielki żeby się nim karnąć.  - (c)Wąski

Trasa:



Kategoria 500 i więcej, Czarnula 2016, Gminobranie, K36

Pierścień Tysiąca Jezior 2016

  • DST 617.30km
  • Czas 25:10
  • VAVG 24.53km/h
  • VMAX 57.00km/h
  • Temperatura 31.0°C
  • Podjazdy 4300m
  • Sprzęt Czarnula
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 3 lipca 2016 | dodano: 04.07.2016

To kolejny w tym roku, trzeci już, ultramaraton rowerowy, w którym dane im było wystartować.
Jazda długodystansowa sprawia mi przyjemność ale już od początku sezonu odgrażam się, że przestanę jeździć maratony. Źródłem tego odgrażania jest zapewne wszechogarniające mnie zmęczenie.
Przed samym Pierścieniem miałem ochotę zrezygnować ponieważ zrozumiałem, że w czerwcu najnormalniej w świecie przegiąłem.
Przegiąłem z kilometrażem i trochę z trudnością tras.
Już na samym wstępie (4 czerwca) machnąłem Maraton Podróżnika czyli 534 km. Dzień później wyjechaliśmy z Wilkiem na południe i przez cztery dni wykręciłem 750 km, chwilę odpocząłem, bo mięsień się upomniał ale nie długo bo musiałem jakoś utopić smutki spowodowane nie udanym wyjazdem więc najpierw delikatnie po setce a na koniec miesiąca postanowiłem zrobić mocne zakończenie i pojechałem w Polskie. Z namiotem. Pech chciał, że w upały. Z jeden strony szczęście w nieszczęściu, że noclegowałem u Cosmy i Szulera z FST więc była większa szansa na wypoczynek niż w namiocie (prysznic, łóżko, kolacja, sniadanie, izotniki i inne udogodnienia) za co dziękuję ale gdy na drugi dzień po zrobieniu 100 km leżałem ujechany na rozstaju dróg zadałem sobie jedno bardzo ważne pytanie. "Co ja robię tuuu?, Co ty tutaj robisz?" Odpowiedź była prosta - 50 km na pociąg do Bydgoszczy a tam trzeba będzie podjąć decyzję co dalej. Jazdą w takim upale tylko dokładałem sobie do pieca - to już nie była przyjemność.
Niestety, to było tylko tydzień przed Pierścieniem więc nękały mnie copochwila myśli czy nie zrezygnować. Byłem zmęczony. Przegiąłem w czerwcu z przebiegiem, warunkami i dniami jazdy pod rząd. organizm domagał się odpoczynku a ja właśnie planowałem zaserwować mu kolejne 610 km.
Na szczęście jakoś do czwartu odpocząłem i można było się pakować wraz z moimi (naszymi) kibicami czyli Kahą i Emesem do mondeo i jechać pokręcić.
Prognozy nie były zachwycające. Upał dnia pierwszego deszcz i nawałnice drugiego.

Tak teraz będziemy się wozić na maratony - (c)Wąski


Tak jadamy na kolację - (c)Wąski


To ta sama kolacja - (c)Wąski

Rozpisywać się zbytnio nie będę jak się jechało, jak było przed itp ale na wspomnienie zasługuje fakt, że dobrze spałem noc przed maratonem. Przyczyną takiego stanu rzeczy był fakt, że noc wcześniej spałem 3h.

Wieczór przed startem - pełen luz - (c)Wąski

O 6 rano wraz z Pio_FCI i Anią jemy pyszne siadanie w agro, w którym mieszkaliśmy i jedziemy na start.
Najpierw start honorowy
Później ostry
Poszli.

Start ostry  - (c) Wąski

Jedziemy w kilka osób. Jest Olo, Piotrek, który reprezentuje barwy Jankes Garage czyli w jednej grupie jadą dwie osoby w jakiś tam sposób związane z Ford Scorpio Team. Z nami też rusza Andrzej Straus, z którym kończyłem BBT. Jedziemy spokojnie ale po jakimś czasie urywa się Andrzej a za Ornetą Piotr. Jedziemy w trójkę z Olem i Jarkiem.
Zasadniczo to miałem na upał jedną strategię. Pilnować pulsu, dużo pić i dobrze się polewać a na punktach przebywać tylko chwilę. Nawet mi to wychodziło tylko coś pulsu nie mogłem uspokoić.

Widoczki jakich wiele na Warmii - (c)Wąski

Za pierwszym punktem Jarek nam ucieka a później z tyłu zostaje olo. Jadę solo. Doganiam Jarka, łykam dwóch innych kolarzy i wjeżdżam do Reszela w miarę szybki serwis i można jechać dalej.

Granic - (c)Wąski
Na granicy Warmii i Mazur doganiam Darka Janaczka, któremu mówię żeby się podczepił na koło (jedziemy pod wiatr) bo ja i tak jadę solo i tak to może sobie spokojnie powisieć. Znamy się już z wcześniejszych maratonów. na BBT i GMRDP przejechaliśmy razem długie odcinki. Teraz też jak się okazuje będziemy jechać setki km.

Dargin, następnym razem może takie zdjęcie z wody? - (c)Wąski

Jakiś czas później zgarniamy po drodze następnego czyli Wewiórskiego Andrzeja (rocznik 1948). Wstyd bo daje lepiej od nas w miarę przecież jeszcze młodych tylko na podjazdach trochę odstaje. W Gołdapi pierwszy raz na trasie spotykamy się z Darkiem Urbańczykiem, z którym jechałem sporo na Pięknym Wschodzie ale my ruszamy pierwsi a on nas wyprzedza gdy za zakaz jazdy po drodze zgarnia nas policja. Szybko się wykręciliśmy uciekając mimo wszystko na ścieżkę ale Darka już nie było. Dopadamy go dopiero w Rutce.
W Rutce-Tartak spotykam po raz kolejny Turystę, z którym będziemy się widzieć na wszystkich punktach kontrolnych do mety. Po raz kolejny widzę się też z Keto, który czuje jeszcze w nogach Brevet1050 w Pomiechówku, Ola i kilu innych znajomych.
Bez zbędnej zwłoki ruszamy dalej. Wtedy też formuje się ostateczna grupa finiszowa w składzie Darek Urbańczyk, Andrzej Wewiórski, Darek Janaczek no i ja.
Szybko osiągamy Sejny, pijemy szybką kawę i lecimy dalej. Tutaj dochodzi mnie info, że zrezygnował Wilk. No to niedobrze.
Staramy się mocniej cisnąć do Augustowa bo burza wisi w powietrzu i robimy to na tyle dobrze, że pierwsze krople spadają na nas na granicy miasta. Skręcam w dziurawą drogę wiodącą do PK ale zauważam całkiem nową i w miarę dobrze zrobioną ściężkę więc wskakuję na nią i lecę ile sił do punktu. Okrzykami proszę ludzi jadących/idących ścieżką o udzielenie pierwszeństwa i każdy pięknie ustępuje - pewnie się dziwią co za idiota się tak wydziera ale ja chcę suchy dojechać na PK.
Udaje mi się to, Darkowi też ale drugi Darek i Andrzej już chyba łapią trochę deszczu. Było to ryzykowane zagranie bo na torach mało się nie wysypałem, kilka przejazdów przez drogi były wcale nie lepsze od przejazdu kolejowego ale wyszło OK
Na PK Augustów super obsługa, dobre jedzenie i przedłużona pauza bo Turysta wyjawił tajemną wiedzę, że jak przejdzie ta chmura to będzie już przez dobrych kilka godzin OK.
Poczekaliśmy, poszła sobie, trochę nas zmoczyło wodą z drogi ale chwilę później było już całkiem sucho. 20 km przed Oleckiem zaczyna mnie mulić więc tylko czekam stacji, na której byliśmy w tamtym roku żeby zapodać odpowiedniego drinka.
Mało nie usnąłem ale stacja jest, redbul też i można jechać. Robi się pagórkowato ale chcąc jak najwięcej przejechać bez deszczu staramy się cisnąć. Dużo rozmawiamy, żeby nas nie zamuliło. Razem z Darkiem Urbańczykiem odjeżdżamy drugiemu Darkowi i Andrzejowi ale zaraz spotykamy się na PK w Wydminach. Spotykamy oczywiście również Ola i Turystę
Spokój, cisza, dobra zupa, toaleta i pora ruszać bo chmury wiszą złowrogo. Wyrażamy nadzieję, że dojedziemy do Giżycka bez deszczu. Za Giżyckiem nas dopada. Deszcz. Dopadają też Darek z Andrzejem. Ciśniemy dalej, deszcz, droga-tarka a następnie mocno pofałdowana z dużą ilością aut no i w końcu Mrągowo. PK, które jest strasznie smutne. Spotykamy znów Jacka i Ola ale o dziwno widzę tutaj również Hipka, który mówi, że i tak na mecie będzie szybciej. W sumie to nic dziwnego - wystarczy że nie ruszy po mnie więcej niż godzinę i mnie ma. Okazuje się finalnie, że wczoraj dostał udaru słonecznego i ktoś po niego przyjedzie. W sumie wtedy nie spodziewałem się, że przyjedzie po niego moje auto. Nie wspomnę, że bez mojej wiedzy. To się nazywa pojazd autonomiczny chyba.
Z Mrągowa ruszamy w deszczu ale gdy dojeżdżamy do Świętej Lipki to jedziemy już w ulewie, jest mi zupełnie wszystko jedno po jakich kałużach jadę, nie reaguję już gdy kolejne auto zalewa mnie fontanną wody. Po zjechaniu z głównej doganiamy Turystę, coś mu musi być bo ten facet to inna liga, wyższa. Fakt, jedzie z czasem ponad godzinę lepszym ode mnie ale taką samą przewagę miał w Rutce. Wioskę dalej doganiamy ola. Trochę podkręcam tempo bo zaczyna być coraz zimniej a ja nie chcę zachorować. Nie czekam nawet na Darka ale wiem, że wisi za mną jakąś chwilę i jak się wypłaszczy to mnie dopadnie.
PK w kikitach obsługiwane przez miłą Panią. Wypiłem herbatę, spakowałem ze dwa batony i ruszamy z Darkiem dalej.

Pora ruszać bo meta tuż tuż - (c)Turysta

Zostało 50 km - staram się nie odliczać bo to tylko pogarsza sytuację ale w końcu ulegam. Droga fajna, fajne podjazdy, na których czuję się bardzo dobrze. Podjazdy wchodzą mi jak wszedłby w tej chwili kurczak z rożna. Niestety takowego w zasięgu wzroku nie znajduję więc muszę zadowolić się podjazdami. Okazuje się, że ten deszcz w ogólnie mnie nie zwolnił. On mnie chyba nawet przyspieszył.
Drogę z Dobrego Miasta na metę będę pamiętał długo. Te nieznośne pagórki non stop.
Dojeżdżam na metę po 30 godzinach i 7 minutach od startu.

Widać, że olo nadrabia miną :P - (c)Elizium

Z udziału jestem zadowolony. Co prawda po pracowitym czerwcu brakowało mi świeżości ale realizowanie założeń na ten maraton pozwoliło na osiągnięcie czasu przejazdu, który mnie satysfakcjonuje. Sprawdziło się w boju to co mówiłem - wolę mocny deszcz niż upał. Upał mnie spowalniał a deszcz jeśli nie przyspieszył to z pewnością nie spowolnił. Biorąc pod uwagę, że zrobiona ostatnią setkę w większości w deszczu zajęła mi 4,5 h (z postojem na PK) przy tej ilości przewyższeń to raczej uznaję, że deszcz mnie przyspieszył.
Dziękuję wszystkim, z którymi jechałem, mijałem się, rozmawiałem czy wymieniałem inne uprzejmości a w szczególności dwóm Darkom, Andrzejowi, Turyście, Olo-wi, Keto.
Dziękuję orgom a przede wszystkim Robertowi za ogarnięcie tego wszystkiego oraz wszystkim kibicom, którzy kibicowali przed ekranami laptopów, smartfonów czy innych słuchawek, tych, którzy słali mi smsy i tych, którzy wspierali mnie na miejscu w bazie.
Okazuje się, że kibiców jest wielu a każda wiadomość od kibica to nowe siły do walki

"Sportowo" to okazuje się, że te podjazdy, które budziły mój lęk to wcale aż takie straszne nie są :)

Do następnego.

Chyba się starzeję bo to jedyne zdjęcie jedzenia, które zrobiłem na mecie. - (c)Wąski


Komu medal, komu? - (c)Wąski
Trasa:


Kategoria 500 i więcej, Czarnula 2016, Gminobranie, K36

Maraton Podróżnika 2016

  • DST 534.00km
  • Czas 21:46
  • VAVG 24.53km/h
  • VMAX 74.00km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 4300m
  • Sprzęt Czarnula
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 4 czerwca 2016 | dodano: 10.06.2016


Czarnulka gotowa - szowinista ją trochę objuczył - (c) Wąski


Lunatyk i Matwest - (c)Wąski



Kot i Wilk - (c)Wąski

Trzy lata temu podjazd od Żurowej do Ryglic zabił mnie oraz kolegę z Fors Scorpio Team - KewinaXY - tym razem było dużo lepiej - (c)Wąski


Na Maratonie Podróżnika zawsze można liczyć na piękne widoki i choć trzeba to okupić dużą ilością podjazdów to warto - (c)Wąski


Matwest, Wilk, Kot i głębi Lunatyk - w takim zestawieniu przejechaliśmy większość MP - (c)Wąski



Tak malowniczo położonego punktu żywieniowego nie było jeszcze nigdzie :) - DZIĘKUJEMY - (c)Wąski



Słonko zachodzi.... o już zaszło - (c)Wąski

Zmarnowany Rowerowy Lublin :) - (c)Wąski


Integracja pomaratonowa - (c)Wąski

Po to człowiek kręci te km i nie śpi całą noc ... - (c)Wąski

Trasa:


Kategoria 500 i więcej, Czarnula 2016, Gminobranie, K36

Było, minęło, z deszczem spłynęło ...

  • DST 512.00km
  • Czas 20:28
  • VAVG 25.02km/h
  • VMAX 52.00km/h
  • Temperatura 10.0°C
  • Podjazdy 2760m
  • Sprzęt Czarnula
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 30 kwietnia 2016 | dodano: 03.05.2016

Zawsze gdy jestem niezadowolony z mojego startu w maratonie ciężko jest mi się zabrać do pisania relacji dlatego dzisiaj siadłem od razu do pisania może się uda.
Piękny Wschód na papierze zapowiadał się fajnie. Dobre asfalty, w miarę płaska trasa, dobry termin bo nie za ciepło. Rzeczywistość okazała się inna ale na szczęście nie taka jak ją kreowały prognozy.
No ale może po kolei.
Do Parczewa wybrałem się z Kahą i Emesem dlatego po spakowaniu roweru do samochodu udałem się do wrocka aby tam się przepakować. Oczywiście zabrało nam to więcej czasu niż się spodziewaliśmy więc wyjechaliśmy jakieś pół godziny po czasie i niespiesznie udaliśmy się na Lubelszczyznę. 

Jak dobrze, że to mondeo jest póki co niezniszczalne :)

Po drodze trzeba coś wszamać dobrego.

Gdy dojechaliśmy na miejsce od razu spotkaliśmy Wilka, który był co prawda na odprawie, na którą my nie zdążyliśmy ale za wiele nie dowiedział się na niej więc nadal mieliśmy kilka niewiadomych.
Okazało się, że możemy nocować na sali w punkcie startu/mety z czego z chęcią skorzystali Emes z Kahą ale ja podziękowałem ponieważ i tak mam problemy ze spaniem przed maratonem a co dopiero na sali gdzie chrapiących i kręcących jest znacznie więcej.

W punkcie startu się dzieje....

Udałem się do hotelu gdzie czekał na mnie fajny pokój i jak się później okazało dobry makaron :) W tym samym hotelu/motelu spała trójca z Kórnika czyli Elizium, Rapsik i Śruba więc trochę pointegrowaliśmy się przy kolacji.

No to kolacja...

Dobry był ten makaron :)

koks na jutro przygotowany :D

Niestety start o 7 to niezbyt dobra pora dla mnie bo budzik musiałem ustawić na 5 więc za wiele nie pospałem ale dobre i to bo tak ze 3h wyszło. Prysznic, śniadanie, szybkie kompletowanie bagażu, pakowanie i koło 6:30 już byłem na miejscu startu.
Dzień wcześniej chłopaki z Rowerowego Lublina przenieśli mnie do swojej grupy startowej ponieważ jak mówili Lubin musi startować z Lublinem i już. Mnie tam wsio ryba z kim będę startował a kolegów z Lublina lubię więc spoko.
7:09 - ruszamy. Z początku oczywiście w złą stronę więc krzyczymy za resztą, że źle jadą - zawracamy i lecimy już po trasie. Początek średni. Dziury na drodze pełne wody, padający deszcz, na szczęście nie gwałtowny no i jak to na starcie szarpiące towarzystwo. Endriu jak zwykle na początek mocniej jedzie, chwila nieuwagi i już z pierwszą grupką jest 400m przede mną. Zaczynam gonitwę bo jest pod wiatr i nie uśmiecha mi się jechanie samemu. Trochę chyba podreperowałem w tym roku łydę bo przykładam się i nawet pod wiatr idzie mi ponad 30 km/h ale o dziwno prawie ich nie doganiam. trochę zły jestem bo mieli jechać spokojnie a spinają się. W pewnym momencie odpuszczam i postanawiam jechać równo do pierwszego PK i tam się z nimi zabrać ale oni tez odpuszczają więc chwilę się sprężam i już jestem u nich na kole. Po jakimś czasie przechodzi obok nas pociąg złożony z 10 osób więc podczepiamy się z Krzyśkiem i Loginem pod niego i jedziemy razem. Niestety, jadą nierówno a nic mnie tak nie wkurza jak nierówna jazda. Po jakimś czasie na szczęście uspokajają się ale jeszcze co jakiś czas ktoś się podrywa i rwie. Wkurza mnie też to, że dokręcają i cały czas gubię czyjeś koło na metr i muszę znów szukać. W międzyczasie Krzysiek już ich olał i czeka na swoich. Ja to robię kilka chwil później bo nie dość, że wkurza mnie to wieczne pilnowanie koła to jeszcze nudno w tym deszczu.

Nie ma letko w deszczu...

Oglądam się i widzę Krzyśka kilkaset metrów za mną więc zatrzymuję się - zakładam reklamówki na nogi i w momencie kiedy mnie mijają dołączam do nich. Jedziemy spokojnie i równo. Nie ma co się męczyć bo dziury są solidne, jeszcze zdążymy poszaleć.
Na pierwszym punkcie jest tak jak być powinno - pieczątka i od razu na rower. Jestem zadowolony bo tak sobie zaplanowałem i tak jadę.
Prawie 40 km za nami. Skręcamy na południowy zachód i teraz przez chwilę wiatr będzie nam więcej pomagał jak przeszkadzał. Jedziemy już tylko we dwóch z Krzyśkiem. Kręcimy spokojnie zbyt wiele się nie wysilając - jeszcze będzie czas się zmęczyć.
W Cycowie kolejna pieczątka. Tym razem w sklepie.
Tak, w ogóle drogę od 20 do 52 km znam rowerowo z tamtego roku gdy spędzałem weekend Bożego Ciała w Starej Jedlance i jeździliśmy z Gosią rowerami po okolicach. Robię sobie nawet małą rozrywkę w zgadywanie co będzie za następnym zakrętem albo wzniesieniem i jak się okazuje pamięć mam całkiem niezłą. Przydaje się to w jeżdżeniu autem. Gdy już raz znajdę się w jakimś miejscu, nawet po latach łatwo jest mi tam trafić.
Ale wróćmy do PK w Cycowie. Dogania nas tam grupa Gavka i Moniki. Gavek opowiada jak już raz zdążył zrobić kapcia i gonił wszystkich. Już mamy wyjeżdżać gdy wpada emese. Jako, że emes to sprawdzony partner w różnych eskapadach czekamy chwilę na niego i jedziemy już razem. Gdy wyjeżdżamy na punkt wpada niezniszczalna Kaha.
Kolejne 35 km to jazda pod większy lub mniejszy wiatr ale dosyć sprawnie współpracujemy we trójkę. Staramy się jechać równo ale nie mniej niż 25. Tak jakoś równo podaje nam wszystkim noga. Prowadzi się ciężko i schodząc na koło od razu czuć ulgę. Odpoczynek w postaci dwóch zmian i znów na czoło. Podobała mi się sprawność z jaką to robiliśmy i jestem pełen dobrych myśli gdy wjeżdżamy na rynek w Chełmie po bruku, na którym powinien być ustawowy zakaz jazdy rowerem szosowym.
Tutaj brawa dla organizatorów PK. W rynku odbywa się jakaś większa impreza z udziałem motocyklistów i na naszej drodze stoi dużo ludzi. Ochrona i obsługa widząc jadącą naszą grupę robi nam miejsce wśród tłumku i wskazuje miejsce punktu tak, że nie ma mowy o pomyłce. Podoba mi się to bo to jeden z niewielu punktów gdzie nie musimy się mocno rozglądać, żeby znaleźć.
Pieczątka, bułka banan i rozrabiam izotonik. Już mogę jechać ale ...koledzy nie gotowi. No dobra przecież mogę poczekać bo współpraca na trasie daje tak dużo, że te kilka minut zwłoki nie jest taką dużą ceną. Zanim ruszamy na trasę na punkcie pojawia się Kaha. Nosz w morde, żeby baba zdążyła dojechać a trzech zdrowych chłopów jeszcze siedzi na punkcie? Wymuszam wyjazd i jedziemy. Jeszcze zanim wyruszamy robię zdjęcia karty Kahy bo jest w stanie rozkładu już po krótkim czasie więc nie wiem czy dotrwa do mety. Lepiej zrobić zdjęcie żeby udowodnić przejazd. 

Karta Kahy już ma dość :D

Wyjazd z Chełma szosą po zakazach oczywiście bo przecież nie będę jechał ścieżkami z kostki podczas gdy drogi są puste a auto wyprzedza mnie raz na jakiś czas. Tuż po zakazach mija nas Policja. Ciekawe co by było gdyby ... Lepiej się nie zastanawiac tylko cisnąć dalej. Nadal jedziemy na zmianach i nadal w dobrym tempie. Kolejny PK już na 125 km. Coś za częste te punkty.
Wjeżdżamy na punkt i w ostatniej chwili skręcam w stronę ratusza gdy okazuje się że miejsce, które wybrałem na wjazd jest schodami. Tutaj następuje ciąg szybkich zdarzeń niekoniecznie losowych. Gdy dociera do mnie, że tam są schody w tym samym czasie informuje mnie o tym Michał, naciskam lewą klamkę ale okazuje się, że lecę w stronę kwietnika więc trzymając hamulec skręcam w prawo aby go ominąć - niestety gdy skręciłem siła powodująca, że koła nie blokował hamulec się zmniejszyła i zablokowało się a gdy tak się stało tylne koło oderwało się od podłoża i zapragnęło wyprzedzić przednie. Działo się to na prawie zerowej prędkości ale byłem bezradny. Poleciałem przez kierownicę, wylądowałem na lewym nadgarstku i łokciu a widząc kontem oka, że tył zmierza w stronę murka i zaraz przywali w niego z siłą powodowaną przyspieszeniem godnym mocno wyładowanej podsiodłówki zdążyłem jeszcze zamortyzować kontakt nogą wsadzoną pomiędzy rower a  murek. W momencie kiedy zaliczałem glebę i widziałem lądujący rower wiedziałem, że jeśli nie zmniejszę jakoś uderzenia prawdopodobnie zakończę maraton. Udało się. Starty to: stłuczony łokieć, nadwyrężony nadgarstek i pogięta linka od przedniej przerzutki w miejscu wyjścia z manetki. tej nie próbowałem prostować - zostawiłem ją tak jak była bo i tak nie zamierzałem używać na tej trasie przodu a po co ryzykować.

Ratusz w Wojsławicach, pod którym zaliczyłem glebę a raczej kostkę. Szkoda, że nikt tego nie nagrał.

Nie pamiętam dokładnie ale od Chełma jedzie z nami Kaha, z punktu w Wojsławicach rusza chyba nawet przed nami bo ma większe problemy na hopkach i wie, że ja dogonimy. Jedziemy dalej. Gdzieś po drodze dołącza do nas Darek Urbańczyk z kolegą. nawet dobrze się nam razem jedzie. Ponoć emes mówił, że aż za dobrze bo za szybko :D
Na PK w Hrubieszowie zabawiamy też jak zwykle za długo a Kaha jedzie przodem. Darek z kolegą też wyjeżdża bez ciepłego posiłku. Mówią, że minimalizują postoje a poza tym myśleli, że na następnym PK też będzie ciepłe jedzenie.

Gulaszowa na punkcie w Hrubieszowie.

Za Hrubieszowem robi się już na tyle dobra pogoda, że można wyciągać podczas jazdy aparat co też robię. Robi się też mocno pagórkowato ale idzie mi o dziwno całkiem dobrze podjeżdżanie pod te pagórki. Niestety słabe spanie w nocy, deszcz z rana i mokre buty cały czas, dają znać o sobie. Puszczamy resztę grupy a sami zatrzymujemy się w Tomaszowie Lubelskim na Orlenie gdzie schodzi nam trochę czasu. Emes mówi, że za dużo. Aż sprawdziłem ile nam zeszło i wychodzi na to, że 29:20 - trochę za dużo ale wszyscy byliśmy padnięci i uważam, że w takiej sytuacji postój był potrzebny bo zregenerowaliśmy się. No może trzeba było ograniczyć to do 20 minut ale bardziej boli mnie nasze zamulanie na punktach.

Pogoda zrobiła się w miarę to można wyciągnąć telefon.

Hopki przed Tomaszowem.

KrzysiekP

Gdy ruszyliśmy z Tomaszowa akurat nadjechał hansglopke. Od tej pory prawie cały czas będziemy jechać razem. Bardzo fajnie jedzie się z Witkiem. Jedzie bardzo równo po równym, pod większą górkę zostaje lekko z tyłu natomiast z górki z łatwością nas dogania nie pedałując. Zdaje się, że ze wspólnej jazdy jesteśmy tak samo zadowoleni my jak i on. Tym bardziej, że mamy wspólne tematy do śmiechów :D

Po odpoczynku w Tomaszowie droga do Krasnobrodu idzie nam bardzo sprawnie. Podjazdy wyjątkowo wchodzą mi fajnie. Nawet obserwuję, że nie doprowadzam swojego tętna do absurdalnych wielkości jak to jest wielokrotnie. Zjeżdżamy z krajówki na ciekawe szosy i trochę zaczyna kropić ale na szczęście tylko przelotnie. Większej szkody nie robi. PK w Krasnobrodzie bardzo fajny. Miłe i uczynne panie na punkcie, bułki, banany, woda. Korzystam z toalety. Dołącza do nas Login. Przed nami startuje Darek z kolegą bo kolega chce zdążyć do Zwierzyńca na pociąg bo rezygnuje. Niestety nie zdążyli więc chcąc nie chcąc ukończył maraton.
Od Krasnobrodu staram się jechać trochę mocniej bo jest z górki. Doganiamy tam Darka i podbijamy karty w restauracji, Krzysiek korzysta z toalety i ruszamy.
Do punktu w Biłgoraju nie schodzimy z Darkiem z prowadzenia. Za Biłgorajem zresztą też. Dopiero po jakimś czasie Darek stwierdza, że jak dalej tak będziemy jechali to on się zajedzie więc dajemy pojechać innym sami siadając na koło. W sumie to racja bo też zaczynam już czuć zmęczenie i pora odpocząć.
Do Janowa dojeżdżamy zmieniając się na prowadzeniu. Zmęczeni jemy dobry zestaw obiadowy składający się z piersi z kurczaka, pęczaku i surówek. bardzo dobrze bo już na bułki, banany i słodycze nie mogłem patrzyć.

Smaczny koklet :)

Niestety nic nie usprawiedliwia siedzenia na tym punkcie 1 godzinę i 11 minut. To było straszne marnotrawstwo czasu jak dla mnie. Krzysiek to chociaż sobie pospał. Tyle jego :)
Z punktu ruszamy wielką grupą. Nawet nie wiem dokładnie, kto rusza z nami. Wiem, że Michuss ale on jedzie w osobnej grupie. Zaraz na początku, jeszcze w Janowie Kaha gubi coś z kieszeni. Na szczęście ktoś powiedział jej o tym i zawróciła. Widząc tempo grupy postanawiam zostać z nią, żeby nie musiała gonić nas po nocy sama. Okazuje się, że to karta wypadła jej z kieszeni więc dobrze, że ktoś zauważył i wróciła. Gdy ruszamy w pogoń obie grupy są daleko. Najpierw dopadamy grupę Michussa ale naszą grupę prowadzi Emes, który jak okazuje się nie wie, że zawróciliśmy na chwilę więc idzie trochę sił zanim dopadamy ich. Później są górki, które dają nam dosyć mocno w kość i do Kraśnika dojeżdżamy wypompowani. Postanawiamy stanąć na Orlenie, na którym są nasi.
Po tym postoju zaczyna mnie ostro mulić. Nie pomaga ani puszka coli, ani żel ani też burn. Nic nie pomaga - mulę strasznie wlokąc się za wszystkimi i odliczam km do PK w Kazimierzu Dolnym. Tam postanawiam przespać się z 15 minut bo to PK żywnościowy więc pewnie będzie jakiś kawałek podłogi. Jedzie mi się tragicznie a jedyną rozrywką są dla mnie podjazdy, które staram się wyciskać żeby się obudzić. Jazda całej grupy jest tak nierówna, że szok.
W Opolu Lubelskim doganiamy grupy, które odjechały przed nami . Nawet na chwilę odpędzam zamułka ode mnie ścigając się z innymi ale stajem,y na chwilę na stacji i znów łapie mnie zamulanie. Jeszcze chwilę za Opolem jedzie mi się dobrze a później jest tylko gorzej. Na stacji pauzowaliśmy 19 minut.

Kaha odpoczywa ....

Gdy docieramy na PK w Kazimierzu Dolnym okazuje się, że to punkt na powietrzu przed domem. Pan, obsługujący go wyskakuje przed posesje tak, żebyśmy nie ominęli go. Widać zaangażowanie tego Pana w ten punkt i chwilę z nim nawet na ten temat rozmawiamy. Jest zakłopotany ponieważ nikt mu nie powiedział, że to będzie tak wyglądało, że nigdy w życiu nie widział ludzi jeżdżących takie dystanse, nie wiedział też, że stawka będzie rozciągnięta na tyle godzin itp. Wielkie dzięki dla Pana za poświęcenie. Byłem zły wjeżdżając na ten punkt ale wyjeżdżałem wdzięczny za bułkę w kieszeni. Dziękuję.
Na szczęście kilkaset metrów dalej był Orlen, na którym ogrzaliśy się trochę i próbowaliśmy wypić kawę. Niesety mój żołądek jej nie przyjął i marnowanie chyba pół godziny na stacji były tylko marnowaniem bo jak tylko ruszyłem zamulenie było identyczne jak przed odpoczynkiem. Jazda do Nałęczowa to była droga przez mękę i dopiero za Nałęczowem po wykonaniu jak to Emes nazwał "szukaniu kierunku do Mekki" zaczął się progres. A już od Grabowa byłem w stanie naciskać mocniej na pedała. Odskoczyłem sporo Emesowi, który co prawda miał mnie na radarze ale żadnego z nas nie miała Kaha, która wlokła się spokojnie z tyłu.
Gdy dojechałem na punkt w Kamionce Krzysiek właśnie wyjeżdżał więc zabrałem się z nim więc mój postój tam trwał, UWAGA, 26 sekund. To drugi PK, z którego byłem zadowolony. Ruszyłem nie czekając ani na Emesa ani na Kahę bo bałem się, że znów mnie zmuli a zacząłem się w końcu lepiej koncentrować na kręceniu.
Ruszyliśmy z Krzyśkiem z planem, że nie będziemy jakoś specjalnie pędzili ale żeby zmieścić się w 26 godzinach. Chwilę później dogoniliśmy hansa i tak sobie razem jechaliśmy aż za Lubartów. W Lubartowie dogonił nas Elizium z Rapsikiem, którzy za Lubartowem popędzili na metę. My już nie mieliśmy ciśnienia. Wiedzieliśmy, że hans zdąży zrobić kwalifikacje a ja nie zamierzałem się ścigać z czasem.
Niestety po kilku km żołądek, który od Kazimierza nie dostał ani jedzenia ani picia zaczął się buntować. Zbuntował się tak mocno, że stanęliśmy z Krzyśkiem na rowie a hans pojechał dalej. Po wciągnięciu połowy bułki, którą miałem w kieszeni pojechaliśmy dalej. Czułem go ale dało się jechać dalej. Jakiś czas potem Krzysiek zaraportował, że zbliża się do nas dwóch kolarzy, na 100% naszych. Na punkcie w Kamionce siedziało dwóch "czerwonych" więc myślałem, że to oni ale nie zależało mi zbytnio na tym żeby się ścigać. Dopiero na kilka chwil przed metą stwierdziliśmy, że nie damy się dogonić i pocisnęliśmy już do końca mocno jak na nasz stan.
Okazało się, że była to Kaha z Emesem, którzy od Kamionki nadrobili pewnie z 10-15 minut naszej przewagi. Gdybym wiedział to bym im nie uciekał.

Podsumowanie:
Siebie podsumuję jednym zdaniem "Czas przejazdu 25 godzin i 39 minut w tym maratonie uważam za swoją największą porażkę w dotychczasowych startach"
Podsumuję niestety również organizatora: Dziękuję za zorganizowanie fajnego ultramaratonu z dobrymi nawierzchniami w pięknych okolicach. Cieszę się, że mogłem pojechać i ukończyć maraton ale mam niestety trochę krytyki.
1. Słabo oznakowane punkty kontrolne - ludzie obsługujący punkty musieli być czujni i  wybiegać żeby przejeżdżający ich nie omnęli.
2. Nie stosowanie się do regulaminu przez organizatora: "01 maja 2016 /niedziela/ Godz. 15.00 zamknięcie imprezy, limit czasu przejazdu 512 km – 35 godzin." - chłopaki (Mario, Rado itp) przyjechali dużo wcześniej niż 15ta a już wszystko było pozamykane, nie mieli gdzie się umyć, odpocząć ani zjeść. Sorki ale to było słabe. gdyby to dotyczyło mnie to bym się strasznie wściekł i zrobił rozróbę.

Poza tym organizacja fajna i przyjazna, wypasione pakiety startowe, miła obsługa. Nie pasowały mi co prawda te punkty co parę km ale przyjmuję, że taki urok tego maratonu i po prostu trzeba się było dostosować.

Dziękuję wszystkim, z którymi miałem przyjemność jechać a przede wszystkim mojej podstawowej grupce w skład której wchodzili - Kaha, Emes, Krzysiek i Hansglopke. Fajnie też jechało się z Darkiem, który miał bardzo podobne tempo do naszego.

Było minęło z deszczem spłynęło....
Jeśli ktoś to przeczytał to gratuluję. Podobny wyczyn jak przejechanie przeze mnie Pięknego Wschodu.
Trasa:

No to może lekki gratis:
Po odpoczynku w bazie maratonu, który wyglądał tak:

Postanowiliśmy zostać jeszcze chwilę na Pięknym Wschodzie i może coś gminy pozaliczać w związku z czym poszukaliśmy pierwszej lepszej agroturystyki w okolicach. Padło na Agroturystykę pod Lipami w Niedźwiada Kolonia.
Zostaliśmy ciepło przyjęci i pojechaliśmy zjeść coś do Lubartowa a na śniadanie zamówiliśmy u właścicielki.

Kaczka z warzywami :)

Nie tylko kalorie ale i płyny trzeba uzupełnić.

Jeszcze Policja zdążyła nas spisać za parkowanie na zakazie i skrupulatne omijanie przejść dla pieszych :)
Spać poszliśmy jak grzeczne dzieci. Jeszcze przed 22. W sumie to dosyć szybko się wyspałem bo już o 6 obudziłem się i jakoś spać się nie chciało.
Mieliśmy dobrego nosa ze śniadaniem zamówionym w agro. Zostaliśmy ugoszczeni naprawdę na bogato. Było dużo, smacznie i w bardzo dobrym towarzystwie. Nie dość, że się najedliśmy to jeszcze miło spędziliśmy czas rozmawiając, żartując i pijąc kawę.
A na koniec jeszcze Kaha została obdarowany pięknym bukietem tulipanów.
Jeśli ktoś wybiera się w tamte rejony polecam agroturystykę ponieważ warunki są ok, gospodarze super a śniadanie sporządzone w większości ze "swojskich" składników bije na głowę wszystko.

Na zdjęciach nie ma jajecznicy bo tak mi się uszy trzęsły przy pałaszowaniu, że zapomniałem zdjęcia zrobić. :)




Po śniadaniu rozleniwieni postanowiliśmy, że nie będziemy nigdzie jeździli tylko udamy się niespiesznie w stronę domu. Żeby nikt tam nie mówił, że nie jeździliśmy rowerem to zrobiliśmy kilka kółek po podwórku.

Mała przejażdżka...

Po drodze do domu były jeszcze lody bo przecież kalorie trzeba uzupełniać.

Później kawa u Ewci :)


A na koniec późny obiad.

Gdzieś koło 2 w nocy byłem w domu.

Dzięki bardzo Emesom za super wyjazd. Maraton swoją drogą ale dobre towarzystwo na wycieczce jaką był ten wyjazd to podstawa. :)


Kategoria 500 i więcej, Czarnula 2016, Gminobranie

Do trzech razy sztuka ... i nadal nic, czyli jak nie dojechałem do Gdyni...

  • DST 571.00km
  • Czas 22:06
  • VAVG 25.84km/h
  • VMAX 51.00km/h
  • Podjazdy 2532m
  • Sprzęt Czarnula
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 17 kwietnia 2016 | dodano: 17.04.2016

Do Gdyni to my się z Waxem wybieramy już rok i jakoś nie udało się jeszcze.
Jesienią też próbowałem ze dwa razy ale nie wyszło - cały czas coś wypadało itp no ale do trzech razy sztuka.
Tak w ogóle to z Waxem mieliśmy wpaść na kawę do forumowej koleżanki, a że słów na wiatr staram się nie rzucać więc na dwa tygodnie przed Pięknym Wschodem postanowiłem się wybrać. 
Jak zwykle u mnie to bywa zawsze mnożą się trudności - szczególnie te pracowe.
Tak samo było i tym razem. Nie dość, że poprzedniego dnia wróciłem do domu dopiero przed 23 i nie zdążyłem się przygotować to jeszcze rano zaspałem. Godzinę. Do tego jeszcze wyskoczyły dodatkowe obowiązku służbowe i tak z planowej 9:00 zrobiła się 11.
Dwie godziny spóźnienia już na starcie.
Dzień wcześniej rozmawiałem z emesem i mieli z kahą mi towarzyszyć kawałek ale też chyba nie zwlekli się z łóżka za szybko i odpuścili jednak po moim telefonie, że jestem spóźniony zrobili "sprint do pociągu" Uzgodniliśmy, że spotykamy się w Lesznie. Ale to już na trasie bo ruszając nie wiedziałem, że jadą.
Ruszając zajechałem na stację paliw bo batony i pilnowałem się pierwsze km żeby nie jechać za szybko. Kilka razy złapałem się na tym że pulsometr niebezpiecznie wychylał się powyżej 170 a postanowiłem sobie jechać w okolicach 150 uderzeń.
Już po 22 km zrobiłem pierwszy postój. W 10 minut załatwiłem sprawy służbowe i mogłem jechać dalej. Wtedy też dowiedziałem się (przeczytałem smsa), że emes z kahą jadą w moją stronę :)

Pierwszy postój - służbowy

Jechało sie fajnie. Wiaterek często pomagał a jak nie pomagał to chociaż nie przeszkadzał a to jest u mnie rzadkość. Trochę źle obliczyłem ile mam do Leszna km i jechałem za szybko więc zmieniliśmy miejsce spotkania na Osieczna.

Nawet znalazłem czas żeby rozglądać się na boki

Tam spotykamy się pod Polo. Robię szybkie zakupy żywnościowe i jedziemy szukać dobrego miejsca na konsumpcję.
Znajdujemy kilka km dalej i oddajemy się konsumpcji tego co mamy. Kaha wyjmuje z kieszeni przepyszne kotleciki, które wczoraj piekła specjalnie na wyjazd a z drugiej kieszeni chleb emesa, którym się również zajadamy. Mój posiłek ultramaratończyka, jak śmieje się kaha, czyli kiełba i bułki spadają na dalszy plan.

Nadjeżdża Kaha - pierwszy raz widzę ją na szosie - pasuje :D

W tak pięknych okolicznościach nieopodal remizo-świetlicy.


Szosy trzy :)

Posiłek ultrasa :D


Po sporym wylegiwaniu się ruszamy dalej. Jeszcze na razie nie wiemy ile pojedziemy razem ale jedziemy. W pewnym momencie udaje mi się dopaść ciągnik z przyczepą paszową, za którym mogę jechać 40 km/h tętno mając na poziomie 120-140. Piękna sprawa ale niestety po paru km zjeżdża z drogi.
W Śremie stajemy sobie na kawę - w końcu nie jesteśmy Wielkopolskimi Koksami to nie musimy koksować bez przerwy. Przy kawie czas mija szybko i przyjemnie - no cóż jednak droga daleka więc trzeba lecieć. Nie napisałem tego wcześniej ale nie miałem w sobie musu, że mam dojechać do Gdyni. Obstawiałem, że jeśli dojadę do Bydgoszczy i będzie mi się źle jechało to wracam po prostu bez napinki, że musi być ta Gdynia. Bynia też może być :)

Zachowujemy przepisowe odległości pomiędzy poszczególnymi grupami szoszonów :D

W Środzie Wielkopolskiej znów mały postój. Trzeba uzupełnić napoje. Co prawda wypiłem tylko litr i jeszcze pół mam ale kto wie co będzie dalej więc trzeba się zabezpieczyć. W Środzie zjeżdżamy na trochę podrzędniejsze drogi i podrzędniej robi się z asfaltami. Czasem to nawet tragicznie. Przed Neklą rozstajemy się. Kaha z Emesem jadą na pociąg do Wrześni a ja ruszam dalej. Wtedy też zaczyna padać. Emes mówi, co prawda, że to przelotnie ale ubieram przeciwdeszczówkę. Kilka chwil później wszystko co nie jest ukryte pod przeciwdeszczówką pływa w deszczu. Do Gniezna dojeżdżam przemoczony i zmarznięty. trzeba się przesuszyć. Trafiam na Statoil gdzie piję herbatę, jem zakiepanki i trochę się suszę. Prawie przestaje padać więc jadę dalej. Prawie czyni jednak różnicę i za chwilę znów jestem mokry a w butach chlupie woda. Jednak trzeba będzie się zaopatrzyć w ochraniacze bo deszcz potrafi człowieka zmęczyć. Jest mi tak zimno w stopy i łapie mnie zamuła, że zatrzymuję się na kawę już w Mogilnie. Trochę mnie postawiła na nogi więc pyndałuje dalej.
Mało komfortowo się tak jedzie. Po plecach ciągnie bo spocony człowiek pod "folią" ale jej nie ściągnie bo boi się, że przewieje. Stopy mokre i zimne, woda w butach chlupie. No nic, oby przestało padać to jakoś będzie. Ale przestać nie chce, jeśli nie pada to cały czas siąpi. Woda z drogi leci na nogi i te nie mają szans przeschnąć.
Gdzieś przed Bydgoszczą przestaje siąpić i tylko trzeba uważać, żeby nie wjeżdżać w kałuże. W Bydgoszczy postanawiam zrobić zdjecie swojego roweru dokładnie w tym samym miejscu co rok temu dlatego trochę muszę nadłożyć km ale przecież o to chodzi - żeby zrobić ich jak najwięcej, a że drogi tu przy S10 dobre to korzystam. Później mam mały problem z wjechaniem na DK5 więc robię małe kółko i już jestem przy moim znaku. Ciach i jest foto.


Skoro już nie pada to trzeba znaleźć stację i się wysuszyć aby móc w pełnym komforcie jechać dalej. Niestety nie znam drogi i przegapiłem ostatnią stację, która była na skrzyżowaniu 25tki i 80tki. Cisnę dalej mając nadzieję, że jakaś jeszcze jest na wylocie. Niestety - brak. Zatrzymuję się żeby sprawdzić gdzie będzie następna stacja i momentalnie się wyziębiam. Ale staram sie o tym nie myśleć - zjadam ostatnią bułkę, kawałek batona i jadę dalej. Następna stacja to około 20 km więc tak na odcięciu nie dam rady dojechać. Muszę coś zjeść. Jakieś 4 km dalej zjeżdżam z głównej drogi i jadę bardzo fajną drogą, praktycznie równoległą do krajówki. Droga się ciągnie i odliczam kiedy będę na stacji. W końcu. To mała stacja Orlenu. Kupuję herbatę i bagietkę i spożywając to zagłębiam się w rozmowę z obsługą. Jeden z pracowników dojeżdża do pracy przez cały rok rowerem ale jest pod wrażeniem mojego wyjazdu. Opowiada mi jakie ma czasem pomysły na deszcz. Kiedyś przyjechał do pracy i nie spodziewał się, że może padać gdy skończy i wpadł na pomysł, że na drogę do domu zapakuje się w folię strecz. Mówi, że owinął się dokładnie i do domu dojechał suchutki. Pomysł dobry tylko jak tu wozić ze sobą rolkę folii na szosówce.

Obsługa bardzo sympatyczna, czas mija szybko a moje ciuchy suszą się prawie, że same. Softshell suszy się na zapleczu u obsługi, koszulka na grzejniku w kiblu, skarpetki też tylko buty coś tak nasiąknięte wodą, że za nic nie chcę wyschnąć. To nic, jak reszta będzie sucha to i buty wyschną. Siędzę na tej stacji chyba 1,5h ale jak wyjeżdżam to jestem suchy.
Trzeba przycisnąć żeby coś z tego wyjazdu jeszcze uratować. Cisnę ... ale łapie mnie zamuła. Zimno więc się nie zatrzymam, jechać się nie da, zaczynam wkręcać sobie coś do bani żeby tylko zająć czymś ją bo inaczej będzie lipa. Na szczęście jadę zygzakiem a każdy zygzak ma 7 km i bawię się w odliczanie. W Siemkowie mam już dość. Pierdziele, nie jadę. Na szczęście jest sklep, niestety nie mają bułek, kupuję więc snickersy, zjadam pół i jadę dalej. Jest trochę lepiej ale spanie męczy. Nie chcę pić kawy bo wiem, że nie zadziała a będzie jeszcze gorzej. Guaranę, którą miałem z tej okazji wypróbować zostawiłem w domu i pisząc te słowa widzę jak uśmiecha się do mnie. Po drodze zauważam cukiernię więc kupuję dwa pączki, które zjadam na miejscu, bułkę z makiem i dwie bułki zwykłe.
Jadę dalej - czas nagli. Przeliczam w głowie km i wychodzi mi, że jak się nie pospieszę to na pociąg nie zdążę.
Jedzie się na szczęście coraz lepiej. Wiatr przestał pomagać jeszcze wczoraj ale idzie mi całkiem dobrze. Oby do Czerska. Fajne te tereny po których jadę ale mam nieodparte wrażenie, że na Pomorzu to chyba nie lubią rowerzystów. Co chwila jakaś ścieżka z kostki i zakaz dla pedałowiczów. Zebyle żeby tak kurde nie lubić rowerzystów? Bez przesady - mimo, że jestem rowerzystą to nie jestem lewakiem i znam jeszcze kilku takich co też nie są więc po co tak utrudniać komuś życie. Ja rozumiem i popieram, że lewaków trzeba tępić i wyplenić to faszystowskie plemię ale nie wylewajcie dziecka z kąpielą i usuńcie te znaki z dróg :D Nie każdy rowerzysta to lewak.

Pięknisia :)

Za Czerskiem konsultuję sytuację z emesem, który jest w posiadaniu mojej zaplanowanej trasy i wychodzi nam, że najbezpieczniej jest zrobić szybki tranzyt do Gdańska jeśli chcę zdążyć na jakiś bezpośredni pociąg pod dom czyli do Rawicza.
Robię to - lecę prosto do Stargardu a później odbijam na "drogę smierci" czyli DW222 tak bardzo nielubianą przez znanych mi kolarzy i rowerzystów. Tam tez po 10 km robię sobie postój nad jakąś wodą. W końcu nie muszę się już spieszyć a chyba ponad 70 km nie zatrzymywałem się. Jem, chwilę odpoczywam, patrzę na wodę, odpalam telefon dla którego nie mam czasu przez całą podróż i żeby się nie zastać i nie zmarznąć jadę dalej.

Ktoś mówił, że Czarnula nie daje rady w terenie? Tędy przyjechała :)

Przez chwilę miałem pomysł, żeby jechać tylko w krótkich spodenkach ale to chyba nie jest dobry pomysł bo niby jest ciepło ale wiatr strasznie zimny. Im bliżej Gdańska tym zimniej. Chyba coś przeskrobali w Trójmieście skoro, jak olo pisze i ja to potwierdzam, przyroda jest u nich opóźniona o minimum dwa tygodnie.
Bez pośpiechu jadę sobie tą moją ulubioną DW222 aż do DK91 i tam urządzam sobie małe ściganko z samochodami. Widzę u góry ludzie jadą rowerami ale mnie nie interesuje jakaś rekreacyjna jazda tylko ogień i adrenalina bo bez tego bym nie dojechał. Pod koniec zjeżdżam już z drogi w nadziei, że znajdę tutaj jakiegoś kurczaka do zjedzenia bo chodzi za mną od kilkuset km.
Nie znalazłem. Nie znam tej wiochy ale jakoś biednie w pobliżu dworca jeśli chodzi o jedzenie. Ale może byłem zbyt zmęczony, żeby coś znaleźć

Gdańsk po raz drugi. Znów zdjęcie pod tym samym znakiem :)

Zapisuję ślad, żeby mieć się czym pochwalić na portalach i idę kupić bilet. W oczekiwaniu na pociąg, piję kawę i pakuję się do pociągu.

Czarnula ma wygodnie

Ja też.

Stację później dosiada się przyszłość polskiego kolarstwa czyli dziewczyna z szosówką (Karolina) jadąca na zgrupowanie. Jeździ w Toruńskim Klubie Kolarskim.
Trochę rozmawiamy o jeżdżeniu. Podpytuję o to jak trenuje itp. Z rozmowy wyszło, że w Sobótce średnią z jazdy miała 39. Nieźle bo z moich kolegów tylko jeden miał taką - reszta mniejsze. Szkoda, że moja Czarnula wisi na przeciwległej ścianie wagonu bo może by zaraziła się wirusem prędkości od jej Liv. :) Bardzo sympatyczna dziewczyna i widać, że mocno zajarana na punkcie szosy i w ogóle roweru. Jak będzie zdobywała kolejne tytuły mistrzowskie to będę mógł powiedzieć, że znam mistrzynię.
Później jeszcze dosiada się sakwiarz z wawy a na koniec zawodnik MTB jadący na zawody pod Lesznem.
Podróż mija po momencie i trzeba wysiadać i ostatnie 60 km pokonać na zmęczonych nogach pod wiatr i po ciemku. Będzie ciężko
W sumie to było ciężko a od Ścinawy to nawet bardzo. Skończył się zapas paliwa w nogach a ja nie chciałem się zatrzymywać i faszerować cukrami więc pokonałem ostatnie km siłą woli.
Dokładnie o północy jestem w domu. Nie było mnie dobę i 13 godzin.

Wyjazd oceniam dobrze tym bardziej, że już nie pamiętam kiedy jechałem w deszczu.
Trasa:




Kategoria 500 i więcej, Czarnula 2016

W knajpie morderców gryziemy palce...

  • DST 519.00km
  • Czas 20:36
  • VAVG 25.19km/h
  • VMAX 56.50km/h
  • Temperatura 25.0°C
  • Podjazdy 1500m
  • Sprzęt Czarnula
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 2 sierpnia 2015 | dodano: 02.08.2015

Siała baba mak,
Nie wiedziała jak,
A dziad wiedział,
Nie powiedział,
A to było tak ...

Kiedyś, kiedy Elizium ogłosił, że będzie organizował maraton pokonany w tempie turystycznym pewne dla mnie było, że chcę przejechać. Niestety, chęci chęciami a możliwości sobie. Lipiec był dla mnie dosyć ciężkim miesiącem, który mocno wypompował mnie psychicznie, do tego doszły problemy z kolanami oraz na sam koniec załatwiłem sobie szprychę w tylnym kole. Tego już było za wiele, znaczy za wiele było już ze dwa tygodnie temu, kiedy to postanowiłem nie jechać a doszły kolana i szprycha.
Ostatni tydzień lipca to sen między 1 a 6 i to na ogół jeszcze przerywany oraz często do późna praca więc nawet nie chciało mi się zbytnio naprawiać koła ale w środę stwierdziłem, że muszę to zrobić żeby na weekend mieć czym się pobujać po okolicy.
Niestety w czwartek nikt nie mógł mi tego zawieźć do serwisu i w piątek też więc postanowiłem wziąć ze sobą koło do Wrocka i tam w piątek o 11 odwiedziłem serwis Harfa Harryson. Wielkie dzięki dla chłopaków z serwisu bo uwinęli się szybko i jak się okazało dzięki nim miałem tak fajny weekend.
Gdzieś po 16 gdy byłem jeszcze w stolicy Dolnego Śląska zadzwoniła do mnie kaha motywując mnie chociaż do przyjechania na ognisko. Pomyślałem wtedy, że może bym tam pojechał na to ognisko i przejechał się kawałek z nimi ..... a może ....
Ja to czasem jak coś pomyślę to i zrobię. Mimo, że do domu wróciłem jakoś przed 19, szybko ogoliłem łeb i brodę bo jak to usłyszałem całkiem niedawno "kolarz i nieogolony to nie pasuje do siebie", z początku co prawda myślałem, że chodzi o nogi ale na szczęście chodziło o brodę więc dopełniłem kwalifikacji wizualnych na kolarza i pojechałem do Kórnika.
Gdy dotarłem (23:00) większość już spała ale wśród tej jeszcze ogniskującej zapanowało przerażenie: "Jeśli jest Wąski to będzie upał"
Niech się cieszą, że Olo jedzie tylko kawałek bo awarii będzie niewiele.
Posiedzieliśmy przy ognisku, zjedliśmy wszystkie ciastka jakie były, pierniki też. Nawet jakaś kiełbaska się trafiła i jakoś około drugiej wspólnie z emesem zgasiliśmy światło.

"Wąski na miejscu - jutro upał :) " (c)Elizium

"Miasteczko jeszcze śpi. Ale nie Wąski"  (c) Hipek

Spać, spałem bo byłem wykończony ale już po 5 obudziłem się i było po spaniu.

Fajna trawka na polu namiotowym. Mój ten po lewej.

Przed maratonem.

Szybka poranna toaleta i trzeba było jakoś rower poskładać do kupy. Już w piątek kusiło mnie żeby pojechać całość ale rano gdy składałem rower do kupy podjąłem decyzję, że jadę całość albo chociaż 300.
Nie wiem dlaczego moje sandały budzą w lecie takie zdziwienie ale nie inaczej było i tym razem. Przezornie nie zakładałem też nic długiego bo zaraz bym musiał stawać i się rozbierać. Jak ja lubię te pytania "Wąski, nie jest Ci zimno?" Czuję się wtedy jak prawdziwy twardziel. Szkoda tylko, że nie czuję się jak owy twardziel, gdy jest 35 stopni i inni jadą normalnie a ja umieram jak by było 55 stopni. Ubrać się można ale jak zdjąć z siebie skórę?

Od lewej. Komendant PSP, Wice Kogut Miasta oraz Wielka Kwoka Maratonu.

Na Rynku przemawia Wice Kogut Kórnika. Chwilę później Komendant PSP a na koniec Wielka Kwoka tego maratonu (Elizium)każe nam jechać w siną dal. Jeszcze tylko "odgłos kilkudziesięciu zapinających się pedałów" i jedziemy.
Tempo mamy spokojne. Jedziemy w okolicach 26-27km/h. Płaska jak stół Wielkopolska zaczyna się nudzić już po 30 km ale nie zważamy na to bo towarzystwo jest przednie i jeszcze nie zmęczeni wykorzystujemy czas by sobie porozmawiać. Do pierwszego postoju, który jest na 70 km praktycznie cały czas jadę na czele z Wilkiem, który od czasu do czasu jedzie sprawdzić co słychać z tyłu. Tomek robi czasem za kuriera i tak mijają te pierwsze km.
Nauczony doświadczeniem gdy zatrzymujemy się nie idę na stację bo tam i tak nie będzie można dopchać się do ubikacji ale biegnę do Lidla i kupuję wodę, dwie bagietki, kabanosy i banany. Picia akurat a jedzenia będzie na dwa postoje. Gdy widzę to jedzenie na Orlenie to jakoś mnie mdli.
W sumie do drugiego postoju nic się nie zmienia. Jedziemy w podobnym stylu. W Pniewach kupuję sobie loda i kawę. Normalnie zbytki. Wodę tankuję z wodociągów. Dopiero parę kilometrów za Pniewami przychodzi pierwsze urozmaicenie. Jadący na kole kahy Author85, gdy słyszy kahy okrzyk "Uwaga!!!" tylko obserwuje jak łapie kapcia. Gdy dokładnie 1km dalej dowiadujemy się, że złapał kapcia od razu zawracam i gdy dojeżdżam do niego to już pompuje koło z wymienioną dętką. Expres. Reszta jest zdziwiona gdy się pojawiamy, że tak szybko muszą się zbierać. W tym czasie rozdzwania się mój telefon i mimo, że fizycznie jestem w Wielkopolsce myślami na jakiś czas udaję się na Dolny Śląsk a dokładnie do jego stolicy. Niestety służbowo. Peleton mi ucieka i muszę się nieźle spinać, żeby dogonić. W okolicach Sierakowa robi się coraz ładniejsza a gdy przekraczamy Wartę, każdy zauważa, że zrobiło się nawet przyjemnie.
Do Piotrowa na punkt żywieniowy dojeżdżamy głodni i już troszkę zmęczeni. Wielu z nas bierze dokładkę a ja z Kotem po dwie :D Gdzie ten leniwy Kot to zmieścił - przecież jej jest pół mnie :)

Peleton.

ITD będzie miała problem z identyfikacją. Chociaż zastanawiam się czy nie donieść na parę osób. :)

Z tego co mi obiło się o uszy to kaha cały czas namawiała Jacka, żeby jechał z nami 500 a nie jak zamierzał 300. Jacek co prawda nawet 300 nie zamierzał jechać a tylko przyjechał do Kórnika jako wsparcie ogniskowe i dał się namówić na 300 a Kaha namawiała go na 500. Daj palec to wezmą rękę. Jak sam stwierdził, nie ma silnej woli i dał się namówić. Przejechał z nami 500.
Gdy mijamy Chodzież, myślę o tym, że już drugi raz jestem i koledze nic o tym nie mówię ale znając życie to przy takiej pogodzie on gdzieś na moto się kręci. W sumie to zadzwonię do niego dopiero jak na moto się będę kręcił w jego okolicy :D
Gdy zajeżdżamy w Wągrowcu na Orlen jestem już tak głodny, że zanim ktokolwiek wszedł na stację ja już stoję przy kasie i zamawiam znienawidzonego hot-doga. Zamawiam też kawę, którą robię dopiero po 20 minutach bo zapomniałem wcześniej. Gdy już tak zjadłem tego gorącego psa pomyślałem, że dobrze by coś było zjeść bo na głodnego jechać to niezbyt mądrze. Jako satysfakcjonalista zapytałem Wilka co tam zajada aż mu się te wilcze uszy trzęsą. Okazało się że zapiekankę peperoni. Zamówiłem i ja. Ciekawe czy i mi się będą moje wąskie uszy trzęsły. Okazało się, że i owszem - lepsze to o wiele niż wredny pies a tylko zeta droższe.
Po tak obfitej kolacji oprócz pokarmu dla ciała postanowiłem coś zrobić dla ducha. Znaczy się dla opadającego morale. A morale rowerzysty jak wiadomo zależy w znacznej mierze od tego, żeby nie owijać w bawełnę, jak bardzo boli go dupa. Moja bolała, za bardzo bolała. Morale podbudował Tomek, sudocremem. Jak już inni zobaczyli, że wchodzę w intymną relację z psychologiem-cudokremem to każdy chciał tam wejść i nikomu nie przeszkadzało, że wchodzi po mnie do damskiego kibla. Z litości nie wymienię ników bo tylko Kaha była w odpowiedniej ubikacji. UPS... wymskło mi się.

Młody vel Zguba - mistrz drugiego planu :)

Posileni na ciele i duchu raźnie ruszyliśmy w drogę. Zostało nam już tylko 200 km więc lajcik. Uformowaliśmy szyk bojowy i tak samo bojowo nastawieni pedałowaliśmy. Już na stacji wiedziałem, że ze mną jest coś nie tak. Znaczy się to wiem już od dawna ale teraz to mnie się rozchodzi o zamulenie jakie opanowało mnie zaraz po wyruszeniu. 
Postanowiłem zastosować standardowe antidotum. Najpierw poszedł w ruch głupi kawał. Wystarczyło na 3 minuty. Później Reduta Ordona. Wystarczyło na 5 minut. No to polecimy z grubej rury. Wiersze po rosyjsku. Też słabo. Alfabet rusyjski? Jeszcze gorzej. Może coś zaśpiewam. Nieeee. Ja śpiewam tylko jak jest koniec imprezy i trzeba gości wygonić do domu. Pod nosem nucę sobie "Starszy sierżancie" ale nie pomaga. Jadę więc porozmawiać z psychologiem. Skoro na swojej działce pomógł psycholog-sudocrem to może i tutaj Kaha pomoże. Pomaga ale nie na długo. Włączam więc autopilota i idę spać. Przysypiam i gdy się budzę widzę, że jadę 18 km/h i wszyscy odjechali mi na jakieś 200m. Ciężko będzie nadrobić. Już ich mam ale znów mnie zmula i znów włączam autopilota. Emes też mówi, że jedzie na autopilocie i obserwuje jak zadziwiająco regularnie kręci się jego piasta przednia. Doganiam Młodego, który już od jakiegoś czasu cieniuje mocno i drogę na ostatni postój też sobie deczko skrócił.
Na 370 km mówię sobie dość. Nie będę jechał jak wyborcy rządzącej partii. Nie będę lemingiem. Facet nawet jak siedzi pod stołem musi mieć własne zdanie. Siadłem więc pod murem i pozwoliłem sobie na 10 minut drzemki. Wyszło 12. Obudziłem Młodego, który spał jak zabity i pognałem przed siebie jak nowonarodzony. Drzemka przegnała zamulenie z kretesem. Z licznika nie schodziło 28-29 km/h po paru minutach obejrzałem się za siebie ale po Młodym ani widu ani słychu. Znajdzie się. On wiecznie się gubi i odnajduje. Taka rola w życiu widać. Po ostatnim  maratonie z LukaszK zmienił nicka na Młody - teraz trzeba mu kazać zmienić na Zguba. Może był Młoda Zguba.

Na zdjęciu 3/4 GTW. Kaha w tym czasie może rozmawiała z psychologiem.

Gdy docieram do Słupcy wyciągam telefon żeby zadzwonić do emesa, gdzie są bo z tego co pamiętam stacja nie była przy trasie. Nie muszę dzwonić bo przed paroma minutami napisał mi smsa "Orlen za Slupca, kierunek konin" Dzięki wielkie emes za pamięć o koledze.
Docieram na stację i jem to co jedzą Wilki i uszy im się trzęsą, wypijam kawę i kładę się na małą drzemkę na podłodze. Nie udaje mi się zasnąć ale odpoczywam.


Staram się dowiedzieć co je Jacek, że nie widać po nim zmęczenia.

Ruszamy w jakimś nowym szyku ustalonym gdy mnie nie było. No tak, kota nie ma to myszy harcują. Znaczy się to harcuje Kot z kahą chyba. W pierwszej linii jedzie Tomek z Wilkiem a na kole siedzą im Kaha z Kotem, reszta już mało ważne kto jak. No tak, czwórca święta a reszta to już plebs. :P
Jakoś po 25 km muszę sobie zrobić sikustop bo kawa i cola zrobiły swoje a poza tym mimo 9 stopni pocę się i o dziwo zaczyna mnie mocno ciągnąć po plecach. Boję się o nerki więc wyciągam długie spodnie (jadę w krótkich) i wkłądam je pod kuszulkę na plecach. Jak się okazuje jest to bardzo dobry sposób i pokonuję tak 75 km. Ruszam. Gdy dojeżdżam do jakiejś służszej prostej widzę chowające się za zakrętem mrugające światełka. Mierzę przewagę. 1200 m. Gdzieś około 2,5 minuty straty. Ciężko będzie ale nie zamierzam się wysilać. Jadę swoim tempem. Jedzie się super. 7 km później kolejny pomiar przewagi. 900 do 950m. Gdy pokonuję ten brakujący kilometr moim oczom ukazuje się piękny podjazd. Większość jeszcze się wspina. W połowie górki wyprzedzam kahę i czekam na nią na wypłaszczeniu i już razem dołączamy do czekającej grupy. Zjazd jest całkiem fajny. W Żerkowie skręcamy w prawo. Z jacunem i authorem prowadzimy peleton ale nie mogą zdzierżyć tego twórcy i orędownicy Nowego Ładu w peletonie i gdy słyszymy z tyłu głos Tomka " My nie chcieliśmy ale dziewczyny kazały Was wyprzedzić" wiem, że muszę stanąć na straży Wolności i nie dać się Nowemu Ładowi i zaprotestować przeciwko tworzeniu sztucznych regulacji i godzeniu w wolność wyboru każdego kolarza. Owocuje to zapodaniem mocnego tempa, które powoduje wyświetlenie na liczniku liczb od 37 do 40. Gdy zyskuję około 200-300m przewagę zwalniam i jadę z prędkością, z którą peleton na pewno nie jedzie czyli 28 km/h. Wystarczy by utrzymać przewagę nad Nowym Ładem i oddalić niebezpieczeństwo stania się lemingiem, który podąża przez Wielkopolskę jak mu każą a też pozwoli się zbytnio nie zmęczyć.
Kojarzyłem też coś, że i tym razem stacja  nie ma być przy drodze więc gdy dojeżdżam do głównej drogi czekam na peleton ale żeby się nie zarazić od nich bezwzględnym posłuszeństwem rodem z Orwellowskich książek tudzież Unii Jewropejskiej staram się utrzymać minimalną przewagę skutkiem czego gdy skręcają mam znów do nadrobienia około 100m. Coż to jest dla bojownika o Wolność? prawie nic, już po chwili łykam ich ale okazuje się, że to już pora na harcowników, pierwszy dopada mnie i wyprzedza Author85, puszczam go wolno bo to młode, narwane i wiadomo, że się wypsztyka przed czasem, zaraz po nim Wilk a chwilę później Tomek, dwóch najlepszych ludzi Nowego Ładu, Tomka nie ruszam bo to wariat i można sobie przy nim krzywdę zrobić ale Wilka doganiam i gdy lekko odpuszcza łykam. Trzymam dosyć dobre, równe tempo, Author jedzie obok mnie bo jak spodziewałem się opadł z sił. Został Tomek ale jak pisałem z wariatami się nie mierzę tak samo jak nie gram w odwróconą rosyjską ruletkę. Dlaczego? Bo wynik jest do przewidzenia. Okazuje się jednak, że to nie koniec harcy bo na koło Wilka siadła współtwórca Nowego Ładu, Kot. Nie będzie mi tu, największemu szowiniście forum podróżerowerowe, Kot psuł układanki. Zakręciłem kilka raz korbą, mocniej, zdecydowaniej i śmielej, rzuciłem okrzyk bojowy "Nie będzie mnie tu Kot kasował" i okazało się, że Wolność wygrywa bo Tomek gdzieś się zapodział. Skutkiem takiego rozwoju sytuacji Wilk urwał Kota i postanowił mnie skasować, na stację wpadliśmy równo a Author podjechał pod drzwi i wykrzyknął "Pierwszy!!!". Młody jest to jeszcze nie wie, że ta nasza walka i te wyścigi to ściema bo jak tylko kurtyna zawodów opadła postronny obserwator mógł zobaczyć obraz jak z polskiej polityki. Dwa nienawidzące się obozy, konserwatyści i liberałowie na jednej imprezie w jednym lokalu. Gadający ze sobą przyjaźnie śmiejący się. Podający sobie ręce i klepiący się po plecach. Różnica taka, że lemingi też były. Dlatego właśnie jesteśmy wyjątkowi.
Tym razem nic nie jadłem na stacji tylko kupiłem małą colę i wodę niemoralną.

Wielkopolska. (c) Podjazdy

Gdy ruszamy daje o sobie znać harcowanie. Bolą ścięgna Achillesa. Kolana znów dają znać o sobie. No właśnie nic nie pisałem o kolanach. Jak to człowiek szybko wypiera niezbyt miłe przeżycia. Gdzieś na 100 km zaczęło boleć mnie lewe kolano a od 170 oba, prawe tak, że musiałem zaciskać zęby. Trochę na Punkcie Żywieniowym przestało ale dopiero po 350 km się unormowało, że bolało znośnie.
Po kilkunastu km znów zaczyna mi się nudzić i zamulać ale na szczęście tym razem z pomocą pośpieszyło ukształtowanie terenu i zawijasy na trasie bo mam wrażenie jak byśmy jechali w kółko. Z pagórkami się bawię, te mniejsze dociskam i łykam wszystkich a te mniejsze kręcę na blokadzie mocy żeby ocalić kolana. Udaje się to bo ból jest constans.
Gdy docieramy do Śremu moim łupem pada kolejna butelka coli. Wyciągam spodnie i bieliznę termo spod koszulki i tylko mam nadzieję, że nie zrobi się nagle 30 stopni bo wtedy zasnę. Odbijają się te niedospane noce, przepracowane dnie i ogólne wykończenie organizmu.
Kilka km przed metą padają mi bakterie w Garminie ale jakoś nie chce mi się ich zmieniać. Mam licznik to będę wiedział ile przejechałem.
Wpadamy na Rynek w Kórniku ale tym razem żaden kogut ani najmniej ważna kurka na nas nie czeka. Nawet kurczaczek. No właśnie, kurczaczek. Rosółłłłłł. Po maratonie będzie rosół.

Po maratonie zawsze humory dopisują :)  (c) Podjazdy

Meta okazuje się jest na polu namiotowym. Błysk fleszy, kamery media forumowe itp. Całe szczęście gdy podniosłem ręce do góry i  wrąbałem się w lej po zabłąkanej rosyjsko-ukraińskiej bombie nie wywinąłem orła bo byłbym objawieniem tego maratonu a nie tak jak było naprawdę Ci, którzy po raz pierwszy pokonali taki dystans. Szczególne gratulacje dla Kahy, Werrony i Jacka, którzy pokonali to na rowerach MTB a jacun w ogóle nie wyglądał na zmęczonego.
Bardzo fajna impreza. Jeśli wszystko będzie po mojej myśli to za rok widzimy się ponownie. Bardzo dobry czas przejazdu jak na taką grupę. Miła i fajna atmosfera, dużo dobrej zabawy, nowe twarze. Trochę urozmaicenia w postaci wygłupów. Było spoko.
Co prawda gdy świecił taki piękny księżyc wolał bym być gdzie indziej no ale .... :P


Miłośnicy Starego i Nowego Ładu czyli większość uczestników Pierwszego Wielkopolskiego Ultramaratonu Szosowego. (c)Podjazdy

Gdyby kogoś interesowała strava -> https://www.strava.com/activities/359482073

Ps. jak widzicie z opisu nic się nie działo dopóki wszystko było takie poukładane i turystyczne, dopiero jak Nowy Ład został zburzony to zaczęło się coś dziać. Precz z Nowym Ładem i Porządkiem. Niech żyje anarchia i każdy sobie rzepkę skrobie.
Ps2. Przez pół maratonu jechałem na przedzie i prowadziłem peleton a żaden leming Nowego Ładu mi nie podziękował. Widać, że zostaliście zmanipulowani i sterowani. Na dodatek realizujecie proroctwo Seksmisji - rządzą Wami kobiety.

"Niespodzianka. Kto prowadzi grupę?" (c) Elizium

Ps3 Pisałem, że Tomek to wariat? Jego odpoczynki zawsze wyglądały tak:

Z takimi to nawet nie ma sensu rękawicy podnosić.

Ps4 Miauuu

Trasa:


Kategoria 500 i więcej, Gminobranie, Czarnula 2015

Pierścień Tysiąca Jezior czyli kolejny maraton w upale

  • DST 615.00km
  • Czas 26:48
  • VAVG 22.95km/h
  • VMAX 59.00km/h
  • Temperatura 33.0°C
  • Podjazdy 3950m
  • Sprzęt Czarnula
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 5 lipca 2015 | dodano: 06.07.2015

Mam nadzieję, że tym razem coś napiszę o maratonie

Trasa:


Kategoria 500 i więcej, Czarnula 2015, Gminobranie