Waskii prowadzi tutaj blog rowerowy

Wpisy archiwalne w kategorii

300-400

Dystans całkowity:1611.60 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:72:35
Średnia prędkość:22.20 km/h
Maksymalna prędkość:63.00 km/h
Suma podjazdów:12023 m
Liczba aktywności:5
Średnio na aktywność:322.32 km i 14h 31m
Więcej statystyk

Okrutna, zła i podła jak zrobić mi to mogłaś...

  • DST 331.10km
  • Czas 13:11
  • VAVG 25.12km/h
  • VMAX 50.00km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 1790m
  • Sprzęt Czarnula
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 3 października 2015 | dodano: 04.10.2015

To miało być pożegnanie. Pożegnanie z sezonem ultra i sezonem sandałowym ale trochę nie wyszła dłuższa trasa więc zdecydowałem się na setkę w piątek i trzy setki w sobotę :) Wyszło pożegnanie sandałów.
Miałem wyjechać o 4 więc wskazane było żebym w miarę sensownie poszedł spać tym bardziej, że w piątek też jeździłem ale tak się złożyło, że kolega potrzebował pomocy przy wymianie sprzęgła w aucie i zeszło nam do północy, zanim położyłem się spać było po pierwszej.
Budzik zadzwonił o 3:30. Przez chwilę miałem ochotę przestawić go na 4:30 ale przyzwoitość zwyciężyła i zrobiłem sobie kawę, trochę się spakowałem, zrobiłem śniadanie, dwie kanapki na drogę i o 4:40 ruszyłem
Gdy wychodziłem z domu widząc, że jest 7 stopni przez chwilę pomyślałem, żeby nie brać nic cieplejszego ze sobą bo będzie już tylko cieplej przecież ale odrzuciłem tą myśl i wziąłem kurtkę, tak jak zresztą miałem to przemyślane wcześniej.
Pierwsze km to rozgrzewka. Jechało się ciężko. Gdzieś po 40 km zrobiłem pierwszy sikustop. Trochę leniwy bo zrobiłem jeszcze fotkę i wyciągnąłem batona. Za chwilę już leciałem w stronę Bytomia Odrzańskiego by zaliczyć kolejną już gminę tego dnia.
W tym momencie już byłem pewny mojej decyzji o zabraniu kurtki bo o dziwo termometr zaczął wskazywać 4 stopnie. Chwilę później, w Bytomiu, już 3 - zanim zdążyłem na dobre wyjechać w stronę Nowej Soli było 0. A ja w sandałach. Muszę przyznać, że było zimno.
W Nowej Soli roboty drogowe więc skorzystałem z chodnika. Tutaj planowałem stanąć kupić coś do picia bo zapomniałem uzupełnić w domu i bidon już był suchy ale jakoś tak odwlekałem postój bo zależało mi, żeby dojechać jak najszybciej do Świebodzina gdzie miałem się spotkać z zmotoryzowaną częścią mojej rodziny :)
W Zielonej Górze postanowiłem coś zjeść. Podgrzana bagietka i kawałek snickersa, uzupełnienie bidonów to około 12 minut. Hipka nie była by ze mnie dumna. Muszę się bardziej postarać następnym razem.
W Raculi mijałem się z dużą grupą rowerzystów większość na MTB ale i szosę widziałem. Przy wylocie na Cigacice tez jakieś zgrupowanie. Widać ludzie nie zakończyli jeżdżenia wraz z końcem lata.


"Opadły mgły i miasto ze snu się budzi" .... w oddali Bytom Odrzański


Taka sytuacja ... w Nowej Soli. Aż zawróciłem żeby zrobić to zdjęcie.


Zielona Góra budzi się do życia.


Pomyśleć, że tą drogą jeszcze kilka lat temu jechało auta jedno za drugim a dziś pustki. Sulechów.

Do Sulechowa jadę starą przeprawą przez Odrę w Cigacicach a w Sulechowie wjeżdżam na starą 3kę, która jest o tej porze pusta. Fajnie się jedzie, bo dobra nawierzchnia  i ruch mały.
W Świebodzinie na Orlenie przy wylocie na Gorzów jestem zaraz po 10:30. Kupuję kanapkę, kawę, przebieram się bo słonko już mocno operuje i czekam na ojca i szwagra. Coś się nie pojawiają a już powinni być. Okazało się, że zajechali za daleko więc muszę na nich czekać. Wracają, korzystam na spokojnie z toalety, chwilę rozmawiamy i lecę dalej.

Przyjechali. Pierwszy wygląda groźnie...

Drugi klasycznie. Oni też korzystają z słonecznego weekendu i wybrali się w okolice Hannoveru.

Obiecałem, że w Szczecinie będę między 19 a 20 więc muszę się sprężać. Te stracone dodatkowo 30 minut przez czekanie postanawiam odrobić na kolejnych postojach.
W słonku jedzie się o wiele lepiej. Stara 3ka jest idealna do jazdy. Lecące co jakiś czas TIRy tylko delikatnie trąbią żebym nie wjechał im pod koła. Jedzie się całkiem fajnie więc staję dopiero gdy brakuje mi picia. W Skwierzynie na Orlenie kupuje picie. 2 minuty. No Hipki pewnie nie mieli by tutaj obiekcji.
Od tej pory moje sikustopy to max 2 minuty. Idzie mi całkiem nieźle z tą dyscypliną postojową. Aż jestem w szoku.
Od Świebodzina do Szczecina z tego co pamiętam miałem 30 minut postojów z czego tylko za Gorzowem zabawiłem chwilę dłużej bo jadłem.

Pustooooo.


To ja w szkole. Złapałem się za głowę gdy dowiedziałem się ile będę musiał nakombinować żeby jakoś wszystko pozaliczać. Nauka raczej nie wchodzi w grę.


Jeden z tych dłuższych 12 minutowych postojów. Tym razem wyjazd z Gorzowa Wlkp.

Cały czas jadę tzw "starą 3ką" i podoba mi to. No może poza Gorzowem bo był taki ścisk, że musiałem się rozpychać na rondach i uważać żeby mnie ktoś nie zepchnął z drogi. W Świątkach odbijam na Myślibórz a za Myśliborzem pakuję się w mało przyjazne drogi. Popełniłem błąd przy wyznaczaniu trasy i później musiałem na bieżąco zmieniać. Trafiłem na drogę tak dziurawą, że morale padło na glebę. A na koniec okazało się, że po zmianie trasy została mi dziura w zaliczonych gminach.


Gdzieś w okolicach Myśliborza.

Na szczęście gdy dojechałem do Piaseczna nawierzchnia znów zrobiła się fajna i mogłem przyspieszyć. Tak się dziwnie składało tym razem, że od początku prędkości brutto i netto cały czas rosły. Aż do Szczecina. Później poleciały na łeb na szyję.
Po drodze zjadam ostatnie batony, dopijam nestee i do Gryfina dojeżdżam już wysuszony. Szybkie zakupy w osiedlowym sklepie (kokakola) i lecę dalej. Do Niemiec, gdzie zobaczę tylko auta na polskich blachach i "dziwnym trafem" spotkam Memorka.
To dzięki Markowi mam takie dobre średnie bo obiecałem mu przyjazd w określonych godzinach a ja lubię dotrzymywać słowa.
Z kraju wrogów kierujemy się prosto do niego. Od Gorzowa specjalnie nic nie jadłem bo wiedziałem, że tam będzie czekała na mnie solidna kolacja. Chodzą słuchy, że porcje są takie, że nawet Waxmund ma problemy ze zjedzeniem więc ponad stu dwudziesto kilometrowy post jest wskazany. Memorek ma ze sobą jeszcze zestaw ratunkowy, na który składa się bidon z piciem i baton ale na szczęście siły jeszcze mam. 
"Mkniemy" przez Szczecin po ścieżkach rowerowych a później na szczęście już po jezdni. Spodobało mi się centrum Szczecina więc koniecznie muszę to miasto ponownie nawiedzić. Tylko Marek musi się przeprowadzić gdzieś niżej. Kto to widział mieszkać "nad morzem" tak wysoko jak ja "w górach".
Ostatnie 2 km (pod górkę) robię resztkami sił. Daje znać o sobie brak jedzenia.
Na miejscu już czeka na nas kolacja. Palce lizać. Jest bardzo dobre i dużo :) Mniam. Szczególne podziękowania dla Gosi oraz dla chłopaków, że podzielili się :)
Niestety było tak dobre, że zanim pomyślałem żeby zrobić zdjęcie to już wszystko zjedliśmy. Jest pretekst żeby pojechać jeszcze raz i obfocić :P
Chwila pogawędki przy cieście i niestety musiałem ewakuować się na pociąg. Znaczy Marek ewakuował mnie autem.
Chciałbym bardzo, bardzo podziękować Memorkom za gościnę. Dzięki wielkie.


Jedziemy ICkiem do domu :)

Podsumowanie:
Sezon sandałowy zakończony - przy takich temperaturach trzeba już coś cieplejszego zakładać
Sezon ultra uważam za niezakończony ponieważ marne 331 km to żaden dystans ultra - to tylko dłuższa przejażdżka
Okazuje się, że jak chcę to potrafię jechać z małą ilością postojów. Pewnie okupiłem to większym zmęczeniem ale gdy mam odpowiednią motywację to się da. Będę musiał pójść w tym kierunku i sprawdzić jak to jest na trasie ultra.
Dosyć dobrze rozłożyłem sobie żywienie. Zjadłem trzy kanapki na Orlenie, dwie kanapki z nutellą, snickersa, dwie princessy i dwie góralki. Wypiłem 6 litrów płynów. Gdybym chciał dalej jechać to gdzieś w okolicach 280-290km musiał bym coś większego zjeść bo pod koniec czuć było powolne odcinanie prądu.
Zdobycz gminną powiększyłem o 19 sztuk.
Trasa:




Kategoria 300-400, Czarnula 2015, Gminobranie

Grupa Dolnośląska atakuje czyli próba generalna przed Maratonem Podróżnika

  • DST 300.00km
  • Czas 14:16
  • VAVG 21.03km/h
  • VMAX 63.00km/h
  • Temperatura 18.0°C
  • Podjazdy 3622m
  • Sprzęt Czarnula
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 24 maja 2015 | dodano: 24.05.2015

To kolejny, drugi, wyjazd Grupy Dolnośląskiej w góry.
Reżyserem kina akcji, układającym trasę wycieczki był jak zwykle emes (pewnie kaha dała mu jakieś wskazówki )
Plan był prosty - przejechać 188 km z trzema tysiącami przewyższeń i nie sponiewierać się zbyt mocno a na dodatek zdążyć na pociąg powrotny do Wrocka. Plan ten brzmiał dla mnie lekko utopijnie i chyba nie tylko dla mnie bo uznany w tych sprawach autorytet dosyć sceptycznie wypowiedział się w temacie zdążenia na pociąg. Plan jest planem więc trzeba zacząć go realizować choćby nawet był niezbyt realny.
Ciężko było się zebrać z samego rana do wyjazdu więc wyjeżdżam z Lubina spóźniony o 15 minut. Dokładnie tyle miałem zapasu więc teraz nie ma już miejsca na awarie czy pomyłki. Do Legnicy docieram z małym zapasem - średnia 29. Nie ryzykuję jednak już kupowania biletu w kasie ze względu na dużo kolejkę i idę prosto na peron gdzie za chwilę wtacza się szynobus KD

W środku jest już kaha z emesem. Kaha jakaś taka nietomna ale szybko dochodzi do siebie.
Wysiadamy na stacji w Gościszowie, ale musimy się pytać kierownika pociągu gdzie jest peron bo trudno go zlokalizować.

fot. kaha
Ruszamy, najpierw są reklamacje do emesa za nawierchnię ale chwilę później jest już lepiej i mkniemy zaliczając km i nawet czasem gminy.
W Gryfowie gdy zostawiliśmy kahę trochę z tyłu ta zmaist skręcić na Świecie jedzie prostu i musimy na nią chwilę poczekać za Wieżą za co domaga się bomboniery ale pewnie zmęczenie sprawiło, że zadowala się wspólnie zjedzoną Studencką w Rokitnicach.
Pierwszy postój robimy na stacji w Mirsku. Kawa, hotdogi a niektórym to się w główce pomieszało i jedzą lody :D
Później już to co najpiękniejsze, pierwsze podjazdy do granicy.

Pierwszy większy podjazd zaczyna się zaraz za robotami drogowymi w miejscowości Hejnice i ciągnie się przez 12 km z 500m przewyższenia. Całkiem fajny podjazd, który robię z przyjemnością. Licznik prawie cały czas wskazuje 6-7% czasem wskoczy 8 czy9. Jadę na 3 koronce i raczej to jest za ciężkie przełożenie. Dochodzę do takiego wniosku gdy wyprzedza mnie pepicki szoszon. Wyprzedza mnie jak babcię z zakupami. Wrzucam na drugą koronkę i jedzie się lżej i może nawet trochę szybciej.
Na górze czeka już emes a jakiś czas po mnie wtacza się kaha. Tak już będzie w sumie do kóńca dnia. Najpierw wjeżdża emes, później ja a na koniec kaha.
Kaha to w ogóle jakaś dziwna jest. Wjeżdża na swojej hybrydzie z uśmiechem na ustach i gdy kombinujemy z emesem, że tym razem to już na pewno oberwie się nam za profil trasy to ona stwierdza, że jechało się jej super i w ogóle.

Gdzieś chwilę później zjadamy resztę naszych kanapek i zostają nam tylko słodycze więc postanawiamy w Rokitnicach uzupełnić zapasy prowiantu.
Zanim jednak do tego dojdzie to musimy pokonać dwa nieduże podjazdy. Jeden standardowy ale jeden to Michał wyczarował fajny. Krótki ale licznik wskazuje na nim 16%. Jadę oczywiście na najlżejszym przełożeniu ale nadal na siedząco i myślę, że jakoś bym jeszcze zniósł te kilka procent więcej - tylko jad długo.
Gdy zjeżdżamy do Rokitnic robimy małe zakupy w Tesco i lecimy dalej bo przed nami spory podjazd. Niby tylko coś około 300 m ale za to stromy. 8% to standard a bywa i momentami więcej. Gdzieś za tym podjazdem próbujemy coś zjeść na ciepło ale wszędzie wszystko pozamykane a jak w końcu trafiamy na otwartą knajpę to nie honorują kart. Gotówki to my mamy tyle co kot napłakał.
No właśnie ... Kot... z dedykacją dla Kota:

Postanawiamy więc kupić sobie w sklepie jakiś suchy prowiant za tą gotówke co mamy i jakoś dojechać bez ciepłego posiłku na Okraj. Przed nami jeszcze dwa podjazdy po około 300 m ze standardowym nachyleniem około 6% i podjazd na Małą Upę 500m ale za to o wiele łagodniejszy.
Na poczatku podjazdu pod małą upę Michał zauważa jakiś minimarket (z tym też były problemy - żadnych sklepów) i postanawia wydać tam posiadane korony. Wbijamy do marketu a ten jakby wypisz wymaluj barceloński minimarket prowadzony przez ciapatych. Tylko, że większy wybór i większy bajzel. No i ten jest prowadzony przez ... Chińczyka.,

fot. kaha  - na podjeździe na Okraj humorki dopisują - wcale nie widać tych 2700m przewyższenia w nogach

Zjadamy zakupione żarełko na przestanku naprzeciw i zaczynamy nudny podjazd na Małą Upę. Nudno jest bo nachylenie około 1-2% i do tego wiatr wieje w twarz. Wcześniej nie przeszkadzał tak bo podjazdy nie były odkryte a ten dosyć. Dopiero później licznik pokazuje 4-6% i jest ciekawiej - jakoś szybciej czas mija. Gdzieś przed 21 po 20 km i 500m przewyższenia wjeżdżamy na Okraj do schroniska.
Nie lubię jakoś tego schroniska. Żarcie mi niezbyt smakuje a i płacić za pierogi 14 pln nie przywykłem.
Bierzemy co jest czyli każdy po żurku i pierogach. Do tego 2 litry pepsi i po małym wypoczynku lecimy w dół.
Dobrze ubrani i oświetleni. Ręce bolą od ściskania klamek. Szkoda tylko, że do kamiennej trzeba trochę przypedałować bo fajnie się tak jedzie :D.
W Kamiennej na stacji emes obczaja mapę jak jechać. Ja nie mam tego problemu bo wiem, że walić będę krajówkami. Moimi ulubionym - w nocy. Emes po moim stwierdzeniu, że przecież jest noc i do tego święto też decyduje się na DK5 miejąc nadzieję, że nie będzie ciężarówek.
Do Bolkowa dojeżdżamy sprawnie i żegnamy się na rozstaju dróg ale się nie rozstajemy bo daje się jeszcze "namówić" na wspólną kawę. Całe szczęście bo ta kawa i hotdog dały mi niezłego kopa. Dotarłem na nich praktycznie do domu.
Gdy w końcu rozstajemy się sprawdzam zegarek. Jest 1:17 a ja mam 65 km do domu. Mam nadzieję zrobić to w 3 godziny.
Najpierw podjazd a później zjazd z małym podjazdem. Do Jawora wyprzedzają mnie dwa auta. Mija podobnie. Fajnie się pedałuje - mam diły tylko trochę wkurzają mnie zwierzęta które nieźle harcują i co chwila jakieś ląduje na poboczu - obawiam się żeby nie wyskoczyło mi czasem coś jak ostatnio podczas drogi na Zlot kiedy to w drodze z Trzebawia do DK5 wyskoczył mi z pola dzik. Całe szczęście, że nie trafił we mnie bo pewnie by się skończyło źle.

fot. kaha - zasypianie na rowerze o świcie

W Legnicy staję tylko na chwilę żeby zmienić baterie w latarce. o 4:12 jestem w domu. Ale zanim dotarłem to 3 km przed domem zrobiłem sobie haftostop. Nie byłem zbytnio zdziwiony, gdy na poboczu ścieżki rowerowej ujrzałem małe kawałki pierogów. Coś mi nie pasowały już jak zjadłem i jak widać miałem rację.
Dziękuję moim towarzyszom za wspólną fajną jazdę. Znów zrobiliśmy sensowną trasę, i mam nadzieję będą kolejne.
Gratulacje dla kahy bo takiej trasy to faceci się boją a ona ją pokonała.

Trasa:



Kategoria 300-400, Czarnula 2015, Gminobranie

na Zlot podrozerowerowe.info

  • DST 350.00km
  • Czas 14:25
  • VAVG 24.28km/h
  • VMAX 54.00km/h
  • Podjazdy 1550m
  • Sprzęt Czarnula
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 16 maja 2015 | dodano: 17.05.2015

Ogólnie rzecz ujmując ze względu na brak czasu na Zlot miałem jechać ale samochodem. Wymyśliłem jednak, że to mój pierwszy zlot więc wypada przyjechać rowerem. Co pomyślałem do uczyniłem.
Miałem co prawda wyjechać wcześniej ale miałem szkolenie we wrocku, które trochę później się skończyło a do tego na autostradzie złapałem korek no i zeszło tak ze dwie godziny.
O 18 ruszyłem spod domu. Na mojej ulubionej stacji jeszcze małe zakupy (woda, batony) i wraz z odprowadzającym mnie kawałek Waldkiem ruszyliśmy w drogę. Pierwsze km jadę oczywiście spokojnie tak, żeby zbyt szybko nie umrzeć. W Rudnej Waldek pojechał do domu a ja ochoczo popedałowałem w kierunku Rzewnicy.
Pierwsze km to dobrze mi znane tereny więc szybko minęły a ja starałem się nie myśleć o wietrze, który przeszkadzał i przeszkadzać miał do końca. Miałem co prawda lekkie nadzieje, że się obróci ale okazało się, że były one płonne.
Pierwsza nowa gmina:

We Wschowie, gdy słońce już chyliło się ku zachodowi stanąłem na stacji aby ubrać małe conieco na siebie ponieważ dotychczas jechałem w koszulce z krótkim rękawkiem i krótkich spodenkach. Nie było mi co prawda zimno bo termometr pokazywał jeszcze 13 stopni ale wiedziałem, że lada chwila może zrobić się za zimno więc ubrałem sługi rękaw pod koszulkę oraz uzupełniłem wodę.

Drogę, którą jechałem znam na pamięć gdyż przejeżdżałem nią dużo więcej niż tysiąc razy ale o istnieniu pewnych wzniesień dowiedziałem się dopiero jadą rowerem. Trasa przez Golę do Wschowy a następnie przez Włoszakowice do Śmigla to moja dyżurna trasa do Poznania. Fanie, że od skrzyżowania za Zbarzewem do Śmigla jest nowa nawierzchnia. Przy wietrze to tym bardziej jest ważne bo nie ma dodatkowych elementów obniżających prędkość przelotową.
Kurtkę i coś długiego na nogi miałem ubrać dopiero w Trzebawiu u Agaty, z którą umówiłem się na kawę ale temperatura w okolicach 8 stopni zmusiła mnie do zrobienia tego już w Śmiglu. Mała przerwa i wyjechałem na DK5.
Na DK5 jak zawsze duży ruch ale jest dosyć szerokie pobocze i daje się fajnie jechać. Czasem chce się pocisnąć szybciej ale jakoś nie za bardzo chcę się forsować bo wiem, że już niebawem będę miał problemy z sennością i siłami.

Mniej więcej o 00:20 zajeżdżam do Agaty i Andego na kawę. Dobrze mieć przyjaciół, którzy przyjmą o tej porze na kawę. Dziękuję. 
Chwilę siedzimy rozmawiamy ale okazuje się, że ta chwila trwa już godzinę a trasa jakoś nie chce się sama skracać. Na dodatek złego po kawie i w ciepełku zaczynają mi się zamykać oczy więc szybko się żegnam i jadę w kierunku stolicy Pyrlandii.
Miałem wyznaczona trasę dookoła Poznania ale ze względu na porę zdecydowałem się po prostu przelecieć DK5 przez Poznań bo ruch znikomy a po drugie ja lubię tańczyć z TIRami co widać było na BBT podczas przejazdu przez Rzeszów.
Mniej więcej w połowie miasta pomyślałem, że przydało by się coś wrzucić na ruszt więc już na wyjeździe łapię MCDonalda. Szybkie szamanko i dalej w drogę bo spóźnienie coraz większe a ochoty do kręcenia coraz mniej a wiem, że tak około 7mej będzie jeszcze gorzej.
W drodze do Obornik muszę ominąć kawałek ekspresówki i dzięki temu zaliczam kolejną gminę. Droga to obornik zlatuje bardzo szybko i staję na mały sikustop na Orlenie w Obornikach. Na tym samym Orlenie byliśmy razem z Danielem i Miechałem podczas  "Z Lubina do Szczecina przez Konin"   Gdy wpadam na stację to straszę obsługę, która widać nie spodziewała się nikogo o tej porze. Krótki Sikustop okazuje się trochę dłuższy bo jedna z pań zagaiła rozmowę o rowerach i chwila na tym zeszła.
Żeby jakoś podgonić czas powziąłem mocne postanowienie, że do Chodzieży jadę za jednym zamachem. Znam ten odcinek doskonale bo kilkanaście lat temu projektowałem, w dokładnie takiej relacji, kabel światłowodowy. Jadą przypominam sobie stare czasy. Tak sobie jadę a temperatura nie rozpieszcza. Gdzieś w okolicach Jaracza termometr zaczyna wskazywać zero i na chwilkę pojawia się nawet -1. Dopiero gdzieś w okolicach Budzynia temperatura podnosi się o stopień. Niestety nie wytrwałem w postanowieniu i na granicy gminy Chodzież zatrzymuję się na szybki sikustop a następnie już w Chodzieży żeby coś przekąsić. Słonko już wstało ale mimo tego temperatura nie chce się podnosić więc nadal jadę w pełnym rynsztunku.

Zrobione w domu bułki z "nutellą" i bananem trochę się wygniotły ale smakują wybornie

W Chodzieży mam kolegę, Plastika, i mam przez chwilę ochotę zadzwonić do niego, żeby się spotkać ale wiem jak takie spotkania się kończą (dużą stratą czasową) więc powstrzymuję się przed tym i postanawiam nie robić tego również w Pile gdzie mam jeszcze więcej fajnych znajomych.
Przez Piłę przemykam szybko. Byłem już tutaj rowerem podczas BBT. Chwilę później przemykam przez obwodnicę i zastanawiam się jak skończy się jazda DK11 bez poboczy. O ile przed Piłą droga była w fatalnym stanie ale były pobocza to tutaj droga jest w dobrym stanie ale poboczy(utwardzonych) niet. Wolę jednak pobocza. O dziwno nikt nie wyprzedza mnie na gazetę a do tego ruch jest bardzo mały. Tak się trochę dziwuję ale to kulturalne wyprzedzanie spowodowane jest małych ruchem.
Tak sobie jadę i zachciewa mi się zjeść gorącą zupę. Jakiś barszczyk czy cuś za mną chodzi. W Dobrzycy spostrzegam AUTO-BAR DOBRZYCA a na reklamie nad wejściem wymalowane auta ciężarowe. Jeśli klientami są kierwcy ciężaróek to jedzenie powinno być OK. Postanawiam zaryzykować. Wchodzę do środka i z pewną dozą nieśmiałości pytam o jakąś zupę. Pan proponuje mi zupę "Parzybroda" i mówi, że będę zadowolony. Ryzykuję. Zanim jeszcze zamówiłem pyta skąd jadę. Z piły? Nie z Lubina. Jest zdziwiony i wyraża podziw dla mojego jak twierdzi wyczynu. Proponuje gorącą herbatę na koszt firmy z której oczywiście korzystam. Zupa okazuje się być bardzo gorąca i bardzo pożywna. Jej gorąco mnie budzi a pożywność usypia. Zuba bardzo dobra a do tego cena jest sensowna bo 8 PLN.


Dziękuję za dobre śniadanko, żegnam się i jadę dalej bo czas goni. Planowałem być na 12 na Zlocie ale już wiem, że nie zdążę. Będę około 13.
Od tej pory jedzie mi się całkiem sprawnie. Sił nie brakuje, ochota do kręcenia też jest, asfalt dobry a auta nie przeszkadzają. Pan obiecał, że dzięki tej zupie będę jechał przez kilka godzin i sił mi nie brakuje. Jednak w Jastrowiu muszę się zatrzymać bo zrobił się już bardzo gorąco (16stopni) i muszę zdjąć kurtkę i przy okazji uzupełniam wodę w bidonach. Pamiętam, że jak ustalałem trasę to miałem zjazd z krajówki gdzieś już na wiochy i w pewnym momencie coś mnie tknęło żeby sprawdzić za ile to km. Okazuje się, że przejechałem ten zjazd o ...100m. Cóż za wyczucie czasu.
Niestety od tej pory rozpoczyna się dramat. Droga jest w stanie tragicznym. Żeby nie uszkodzić kół trzeba lawirować między wyrwami w jezdni i tak 10 km w tym dwa solidniejsze podjazdy. Na szczęście krótkie. Nie wspominam w ogóle o wietrze, który przeszkadza mi niezmiennie. Na szczęście ostatnie 20 km zaczyna trochę pomagać.
Na rondzie w Rzeczenicy spotykam pierwsze straże zlotowe w osobach: tranquilo, miki150 i olo.Olo jest jeszcze w jednym kawałku.
Lecimy do kierunku ośrodka i o dziwno bez żadnych problemów jestem w stanie jechać 30 km/h. Jednak jazda w grupie to jest to. Nawet w trzy osoby jedzie się znacząco łatwiej niż samemu.
Na miejscu jest mało ludzi bo jeśli nie biorą akurat udziału w rajdzie na orientację (a ja się dziwiłem dlaczego oni tak cisną do ośrodka) to pojechali za zakupy lub zwiedzają bunkry.
Podoba mi się jak zwykle wyraz zaskoczenia na coponiektórych twarzach gdy widzą mnie rowerem a nie autem. Niektórzy pytają nawet ile km od ośrodka zostawiłem samochód a byli i tacy, którym musiałem pokazywać rower żeby uwierzyli. Widać nie wyglądam na człowieka, który jest w stanie przejechać 350 km. Oczywiście dokonuję prezentacji Czarnuli bo mało kto ją wcześniej widział (w sumie chyba nikt).
Zaraz po przyjeździe idę pod prysznic, który jako, że woda nie jest najcieplejsza jest bardzo orzeźwiający, mimo to fajnie jest zmyć z siebie pot i kurz z drogi. Prysznic biorę chyba dosyć długo bo Wax zdążył się mnie nawet zapytać w czym się tarzałem po drodze, że tak długo tam siedzę.
Bagaż jak już widać było na zdjęciach mam w wersji Ultra Light więc nie za wiele się w nim znalazło i poza krótką koszylką i spodenkami nie miałem nic cywilnego do ubrania bo kurtka była jeszcze mocno wilgotna z nocy więc na jaskrawą koszulkę Manchesteru United ubrałem kurtkę przeciwdeszczową Castelli (wygląda jak by była zrobiona z transparentnej folii). Musiało to jakoś osobliwie wyglądać bo co chwila ktoś podchodził zapytać co to jest i czy mogę zdjąć tą koszulkę spod spodu. Padły nawet propozycje ze strony płci pięknej żeby po zdjęciu koszulki a przed założeniem ponownie kurtki polać się wodą. Poczułem się jak Waksmund. Tak bywa, że uczeń czasem może poczuć się jak mistrz z tym, że ja chciałem uczyć się jazdy rowerem a nie skupiania na sobie uwagi płci obu. Waksmund - oszukałeś mnie.
A rumakowanie się skończyło bo Tereska namówiła mnie na pływanie kajakiem. Oberwała wiosłem w głowę. Trochę ją ochlapałem, ona mnie też i jedyne suche ciuchy miałem już też mokre więc kolejne mogło być tylko ognisko, żeby się wysuszyć. Przy okazji dowiedziałem się, że są kajaki do driftu bo Żubr z Robertem jak by nie wiosłowali to kajak płynął bokiem :P

Mój bagaż UL nie przewidział też namiotu i karimaty ale Wax użyczył lokum a Furman karimaty za co jestem im niezmiernie wdzięczny. Trochę się bałem noclegu z Waxem bo ponoć on jest nauczony nocowania tylko z kobietami ale na szczęście moje obawy okazały się nieuzasadnione. Nie udusił mnie.
Gdzie koło 1 w nocy padłem.

Ps. mam nadzieję, że tym wyjazdem trochę dołożyłem Elizium i choć setkę nadrobiłem stratę do niego. Chciałem wracać na kołach ale gdy pomyślałem sobie jaką przykrość mu zrobię to zdecydowałem się na powrót pociągiem w doborowym towarzystwie.

Ps2. a starszapani jest taka starsza jak Kot słaby i powolny :D

Trasa:



Kategoria Czarnula 2015, Gminobranie, 300-400

Kolejne bicie rekordu :)

  • DST 300.50km
  • Czas 14:58
  • VAVG 20.08km/h
  • VMAX 44.70km/h
  • Temperatura 13.0°C
  • Podjazdy 2048m
  • Sprzęt Czołg
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 15 czerwca 2014 | dodano: 16.06.2014

Zdziwieni, że nie ma nic więcej niż 512 km ?  No tak, nie dopisałem jakiego rekordu było bicie.
Dwa tygodnie temu gdy śrubowałem swój rekord do 330 km, moja towarzyszka rowerowej niedoli z tego dnia czyli Jelona pobiła swój życiowy rekord kręcąc 220 km i na drugi dzień gdy tworzyłem wpis umówiliśmy się, że tydzień po MP zrobimy kolejne bicie jej rekordu tym razem tak, żeby była trójka z przodu.
Dzień przed planowaną jazdą widziałem to raczej cienko, Ilona w tygodniu miała dwie albo trzy nieprzespane noce, ja nie mniej zmęczony, prognozy niesprzyjające raczej, no ale w myśl powiedzenia "jak nie my to kto? jak nie jutro to kiedy?" postanowiliśmy, że nie ma co zmieniać planów a na dodatek Ilona wyszperała, że pogoda nie będzie taka zła bo dopiero wieczorem ma popadać (ja takiej nie widziałem ale niech jej będzie).
Budzik zatarabanił o 4:15 po 3h snu. Zawsze "zapomnę" się wyspać przed dłuższymi trasami, nie wiem skąd ta przypadłość. Zrobiłem kanapki (cały chleb - będzie z 500g) i spakowałem sakwę a wszystko to wraz z rowerem do auta po czym oddaliłem się w kierunku Wałbrzycha. Pierwotnie miałem pomysł żeby jechać rowerem więc była by to prawie kolejna 500 ale ze względu na pogodę oraz ilość nawarstwionego zmęczenia zrezygnowałem z tej opcji dodatkowo mając świadomość, że po powrocie do domu czeka mnie ostra praca ponieważ na rano miałem do skończenia projekty a w tym przypadku nie ma zmiłuj się.
Jakoś w połowie drogi lunęło jak z węża strażackiego ale miałem nadzieję, że szybko minie i minęło ale już w Wałbrzychu znów zderzyłem się ze ścianą wody. U Ilony pod domem chwilę zaczekałem zanim skończyło padać ale po rozpakowaniu roweru znów pompa. Na szczęście później się uspokoiło i można było się szykować.

Z umówionej 7 do 7:30 zrobiła się prawie 8 zanim ruszyliśmy.
No to jedziemy. I od razu Ilona daje mi wycisk. 4,5 km podjazdu i mały zjazd, później 2 km podjazdu i większy zjazd. No i jak by wyglądała trasa bez kolejnej przełęczy więc wdrapujemy się przez 10 km na przełęcz Walimską, która nie była by taka zła gdyby nie było kostki. Oj przydał by się tutaj Kot na swojej przełajówce - miała by na co kląć :D W międzyczasie Ilona wskazuje mi napis przed cmentarzem "Wir ruhen hier", który tak rozbawił kolegów z forum. Nie muszę oczywiście pisać, że pod te wszystkie górki Ilona jedzie z przodu i dyktuje tempo a ja potulnie za nią dotrzymując "kroku" Nawet skojarzyło mi się, że jak Bieluńka za Bieluniem (wiedzą o co chodzi tylko osoby, które znają mnie z dzieciństwa).
Gdy wjechaliśmy na przełęcz to sobie pomyślałem, że pół sukcesu za nami ale niestety pomyliłem się. Pogoda nie dawała nam żyć, jeśli nie chlapało z nieba to z drzew a jeśli już nie z drzew to spod kół. Za chwilę znów zaczynało padać a 10 minut później grzać tak, że nie szło wytrzymać. Przebieraliśmy się jak świadkowa na weselu. Ilona miała na czole dwie pary okularów i zakładała je w zależności od tego jaka była pogoda. Przeliczyliśmy się również z profilem trasy nie spodziewając się takich pagórków aż do 105 km. Niestety przy pagórkach i takiej pogodzie przegrzania i wyziębienia nie sposób uniknąć i z przyjemnością przywitaliśmy piękne rozpogodzenie  gdzieś w okolicach 99 km gdzie zrobiliśmy sobie mały postój. Tak było ładnie, że postanowiłem zdjąć nawet długi rękaw i cieszyć się słońcem. Zbyt długo się nie pocieszyłem bo zanim zdążyłem przełknąć pierwszą kanapkę zachmurzyło się i lunęło na nas z niebios. Pomyślałem, że pewnie słonko rozchmurzy buzię biorąc przykład z Ilony i będzie można jechać na krótki rękaw ale po 15 km dałem za wygraną i znów się ubrałem jak trzeba. W międzyczasie Ilona straciła bidon, który po upadku na asfalt zaczął sikać izotonikiem.

Tutaj miało być jedyne zdjęcie z jazdy, które wyszło ale cenzura nakazał jego usunięcie. Na reszcie twarz zasłonięta dłonią a tych gdy byłem Bieluńką nie godzi się publikować.


Na równinach jak to na równinach prawieżewmordewind dawał się nam we znaki i to ostro - na pagórkach średnia co prawda podskoczyła ale na równinach ciężko ją było podnosić a na dodatek od prawie początku (jeśli nie od początku) Ilonę bolało kolano i już domyślam się jak kochała ten wiatr. Chyba nawet pytałem czy nie skracamy pętli ale usłyszałem, że skoro ma być 300 to 300. Zero kompromisów.
Droga z Grodkowa do Lewina Brzeskiego idzie nam bardzo sprawnie. Gdzieś na 150 km stajemy znów na małe szamanko i wpadam na pomysł, żeby zajechać do Brzegu do McDonalda i odpocząć chwilę, to miała być motywacja połączona z zasłużonym odpoczynkiem gdzieś na 180 km. Naładowani pozytywnie oczekującym nas odpoczynkiem w tej "restauracji" kręcimy bardziej ochoczo, aż do momentu, w którym szwagier mój uświadamia mnie, że próżno w Brzegu szukać Maca. No cóż, uzgadniamy, że do Oławy czekać nie będziemy i co by nie było sensownego to tam zjemy ale widzę na twarzy Ilony, że strategia firmy McD zawiodła ją.

W międzyczasie jeszcze przed Lewinem usłyszałem, że łańcuch Ilonie rzęzi całkiem podobnie jak mi na Antywyprawce w listopadzie ale niestety mój olej pozostał w samochodzie. Przesmarowałem sobie ale o koleżance zapomniałem. W sumie to nie zapomniałem bo nawet myślałem żeby zapytać ale później jakoś wypadło z głowy i jak ruszyliśmy to łańcuch jeszcze dobrze pracowałem więc sobie pomyślałem, że ogarnięta dziewczyna i o tym pomyślała. Później powiedziała, że owszem pomyślała ale nie zrobiła :D
Skoro zaczął już nas oboje ten niesforny łańcuch wkurzać to zaczęliśmy szukać jakiegoś kawałka oleju żeby go przesmarować. Niestety na stacji luzem nie mieli a cały Popielów poszedł akurat do kościoła i nie było takich bezbożników jak my żeby "pożyczyć"  i dopiero wioskę dalej jakiś pracujący w sobotę Pan obdarował nas olejem do łańcucha(do piły motorowej). Dziękujemy.

Odra. Fajnie by było gdyby tej barierki nie było na zdjęciu.

Od tej pory powinno być tylko lepiej. W Brzegu po dwóch zapytaniach na ulicy trafiamy na Nuggets House gdzie zamawiamy po dużym zestawie skrzydełek z frytkami i longerem. Nawet mi jako słabemu entuzjaście tego typu jedzenia smakuje a jakoś strasznie głodny nie jestem.

Nie zdążyłem nawet zdjęcia zrobić i już zjedzone. Szybko.

Ponad godzina odpoczynku dobrze nam robi bo nie zniechęcamy się gdy skracając sobie drogę do Oławy najpierw trafiamy na kostkę a później na drogę polną w lesie. Na domiar złego Ilona nie ma dobrej latarki z przodu tylko w sakwie i ciężko się jej za mną jedzie. Obawiam się czy czasem któreś z nas nie złapie gumy w tym ciemnym pełnych komarów i innych insektów lesie ale na szczęście to tylko moje czarne myśli - rzeczywistość jest jaśniejsza.
Jako, że jedziemy śladem od końca do początku to mam mały problem w nawigowaniu po jednokierunkowych i w Oławie wychodzi trochę nie tak jak powinno ale też nie jest źle. W ogóle z tym śladem to jest tak jak ostatnio bo wprowadzamy zmiany w locie więc nawigowanie nie jest takie jak na MP że jechałem po śladzie - tutaj trzeba patrzeć, żeby się w końcu wjechać na ten ślad, później żeby skrócić drogę a na koniec żeby go znów odnaleźć. Pomocna w tym jest mapa, którą wiezie Ilona bo szybciej można zapamiętać nazwy miejscowości i trasę (jestem wzrokowcem) no i więcej terenu na raz ogarnąć.
Od Oławy jedziemy pustymi drogami wojewódzkimi i tylko raz na jakiś czas wyprzedza nas jakieś auto. Później sądząc, że mamy dzięki zmianom trasy nadrobione już wystarczająco kilometrów postanawiamy na dobre pożegnać się ze śladem i nie zapuszczać się na Ślężę ani nawet do Sobótki tylko od razu wjechać na krajówkę i jechać do Świdnicy. Ilona z początku niepewnie reaguje na jazdę krajówką ale obiecuję jej, że ruchu nie będzie. Tuż przed krajówką (239km czyli dokładnie 60 po obiedzie) Ilona zarządza postój na kryzysowy makaron, który zjadamy stosunkowo szybko siedząc na drodze/trawie w połowie drogi między wioskami przyświecając sobie latarką.
Makaron jest nie byle jaki bo z jakimś bardzo dobrym sosem, którego nazwy nie pamiętam ale ten kto robił pewnie wie.
Pięknie się wcinało ten makaron ale do rana tak siedzieć nie będziemy więc ruszamy z mocnym postanowieniem, że jak tylko znajdziemy stację po drodze to stajemy na kawę.
Stację napotykamy jakieś 10 km dalej, kupujemy po kawie i rozgaszczamy się przed stacją. Ja na kostce a Ilona na workach z marchwią - w końcu to moja ulubiona stacja Pieprzyk więc marchew musi być:D Już po wypiciu kawy dołączają do nas pracownicy stacji nie mogąc wyjść z podziwu, że jedziemy tyle km a oni na pobliską Ślężę boją się wybrać. Typowa rozmowa.
Żegnani przez pracowników stacji dobrymi życzeniami ruszamy w ostatni etap naszej wycieczki. Nie forsuję specjalnie tempa jak to trochę starałem się robić wcześniej ponieważ na stacji Ilona zauważyła że zrobiły się jej na kolanach jakieś krwiaki a jeszcze wcześniej mówiła, że coś sobie zerwała bo nie za bardzo chodzić może ale jechać bez problemu. Trochę wystraszyłem się tego.. Nie wiem czy to kawa czy może to że zaczęliśmy więcej rozmawiać na interesujące tematy ale przestało mi się chcieć spać i nawet nie pamiętam kiedy dojechaliśmy do Świdnicy gdzie podjęliśmy decyzję, że jednak nie jedziemy do Wałbrzycha drogą 379 tylko dalej na wprost krajową 35 a tam czekał na nas znajomy już podjazd w Świebodzicach oraz wspinanie się już po Wałbrzychu. Te ostatnie km są tak ciężkie dla Ilony, że wjeżdża je na najlżejszym przełożeniu co jej się na ogół nie zdarza. W Wałbrzychu zjeżdżamy jeszcze na hotdoga i sprawdzamy stan licznika. Niestety brakuje kilku km więc mam okazję zobaczyć codzienną drogą Ilony na Polibudę oraz powrót okrężną drogą plus małe dokręcanko na krajówce. Dopiero gdy jesteśmy pewni, że będzie te 300 rekordzistka pozwala zjechać do domu. Jak trzeba być zdeterminowanym żeby mimo kontuzji obu kolan oraz totalnym braku sił dokręcać co do metra do 300 km mimo zapewnień że ten licznik trochę zaniża i 1-2 km na pewno zaniżył.
Pod domem ostatnie rozmowy, zdjęcia, pakowanie, pożegnanie i można lecieć do domu. Co prawda ponoć wyglądałem jak idź stad i nie wracaj i Ilona obawiała się o mój powrót więc dawała do wyboru różne możliwości noclegowe ale ja stwierdziłem, że nie w takich warunkach jeździło się nie takie km samochodem więc to dla mnie nie problem. Trochę miała rację bo z dużymi problemami zajechałem na stację ulubionej firmy za Jaworem i zatankowałem LPG po 2,20 pln, wypiłem kawę i orzeźwiłem się zimną wodą co wystarczyło w sumie do Lubina gdzie zacząłem mieć ponownie problemy z utrzymaniem toru jazdy.

Po dystansie dla większości "normalnych" ludzi nieosiągalnym 

Podsumowanie:
Ilona to twarda dziewczyna. Jechała z bólem kolana prawie od początku a drugie zaczęło ją boleć gdzieś od połowy ale nie poddała się. Nie wiem czy to dobrze czy źle ale nie lubię zmuszać do niczego więc pozostawiłem jej decyzję co zrobi z tym fantem.
Dodatkowo wszystko się sprzysięgło przeciw nam: deszcz, wmordewind, praca/uczelnia, nawet łańcuch, który zgubił smar. Był pot, była krew ale łez nie widziałem ......  mimo, że jak okazuje się były na wjeździe od Świebodzic do Wałbrzycha (właśnie się dowiedziałem).
Mam nadzieję, że nie załatwiła na amen swoich kolan i że będzie mogła jechać na zaplanowany wyjazd z P. na długi weekend po górach.
Ma teraz swój wyśrubowany rekord i nie będzie go łatwo pokonać choć myślę, że na koniec sezonu spokojnie będzie miała wyższy o te 100 km.
Co do mnie to nie zjadłem ani jednego batona z czego jestem dumny. Przywiozłem do domu też połowę kanapek ale to zasługa postoju w Brzegu i makaronowi kryzysowemu Ilony. Bardzo mało piłem co zostało mi nawet "wypomniane". No i przywiozłem 24 nowe gminy.
Zmęczyłem się nie mniej niż na MP ale to może dlatego, że suma podjazdów była taka sama, wiatru było dużo w twarz, dużo deszczu wymuszało stawanie co chwilę, żeby coś na siebie założyć/zdjąć a swoje dołożyło ogólne zmęczenia tygodniem. Nie miałem dnia odpoczynku jak w przypadku MP.
A na zakończenie to tak jak to rmk skomentował pod wpisem z ostatniego maja "Świetny pomysł na trasę, konkretne przewyższenie, znakomite towarzystwo - czegóż chcieć więcej?"  No właśnie.






Kategoria 300-400, Gminobranie

Pierwsze trzysta czyli trzy przełęcze w ramach przygotowań do MP

  • DST 330.00km
  • Czas 15:45
  • VAVG 20.95km/h
  • VMAX 56.20km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 3013m
  • Sprzęt Czołg
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 31 maja 2014 | dodano: 01.06.2014

Plan była taki: przed MP robimy trening "górski" hipotetyczną trasą MP wyznaczoną przez Wilka w razie gdyby Kórnik zwyciężył w plebiscycie na bazę maratonu. Kórnik jednak przegrał i trasa wyznaczona przez Michała leżała odłogiem a ja po cichu już od dawna liczyłem, że ją wykorzystam i zrobię pewnego wolnego dnia jej górską część no i nadejszła ta wiekompna chłila :)
Dla poglądu na sprawę załączam trasę, którą zaplanowałem zrobić:


Trasa obejmowała dwie przełęcze, Kowarską i Rędzińską więc jak dla mnie ambitnie. No i ta ilość przewyższeń stanowczo większa niż podczas moich codziennych przejażdżek w koło komina. Liczyłem również na to, że uda mi się pokonać swój rekord jednodniowy i dokręcić choćby już w pobliżu domu do 300. Kolejnym zaplanowanym sukcesem było pokonanie 1000 km w skali miesiąca - również mój debiut.
Jako, że warto czasem połączyć przyjemne z przyjemnym na wspólne kręcenie umówiłem się z Iloną. Mieliśmy spotkać się w Jeleniej Górze więc jako, że nie znałem do końca swoich możliwości pokonywania takich górek jak Kapela pod Jelenią Górą postanowiłem wyjechać szybciej tj gdzieś w okolicach 5:00. Liczyłem na te 80 km 4 godziny jazdy i godzinę zapasu.
Plany planami a wyjechałem jak zwykle spóźniony, tym razem o 40 minut.
Na początku jakoś specjalnie się nie wysilałem, czekając aż się mięśnie rozgrzeją. Jako, że niezbyt specjalnie lubię wojewódzką do Chojnowa (wąska, brak poboczy, duży ruch)  w Krzeczynie Wielkim odbiłem na równoległą drogę prowadzącą do Żabic, na której przez te kilka km nie wyprzedziło mnie ani jedno auto ale za to przy wjeździe do Górzycy sołtys asfalt zwinął i zalał wodą - pewnie myślał, że to fosa. Będę musiał z Radziem pogadać żeby nie robili mi takich numerów.
Później było tylko lepiej. Na wojewódzkiej ruch okazał się znikomy, asfalt ładny więc jechało się bardzo przyjemnie.
W Świerzawie stanąłem na sikustopa i okazało się, że całkiem dobrze mi idzie bo po 63 km mam średnią 25,3
Za Świerzawą pożegnałem się z blatem i rozpocząłem mozolne wspinanie się w stronę Jeleniej Góry. Na pierwszy rzut poszły mniejsze lub większe górki a większy problem sprawił mi podjazd w Janochowie, który wg znaku miał 11% na długości 1,5 km.
Później była Kapela niby 11% na 2,5 km ale jakoś bardzo lajtowo mi się wjeżdżało. Być może dlatego, że zdjąłem z siebie polar i nie zagotowałem się tak jak podjazd wcześniej.
Łysa Góra:


Zjazd do Jeleniej byłby jeszcze piękniejszy gdyby nie blokowała mnie ciężarówka z drewnem, która zjeżdżała 30 km/h. Na szczęści dogoniłem ją na końcu zjazdu ale blokowała mnie do samej JG.
W międzyczasie dostałem sms-a od Ilony, że trochę się spóźni ponieważ całkiem niechcący wybrała się przez Przełęcz Kowarską więc zdecydowałem, że nie będę czekał w umówionym miejscu tylko pojadę na spotkanie do Mysłakowic.
Oczywiście minęliśmy się w Mysłakowicach ponieważ do mnie nie doszedł sms, że czeka na mnie na przystanku a ona w tym czasie weszła do sklepu no i pojechałem sobie dalej w stronę Kowar - na szczęście tylko kilkaset metrów więc nie było problemów z zawarcaniem
Po małej pogawędce i oględzinach nowego roweru Ilony (odebrała go w czwartek a w piątek  do 3:30 przygotowywała do tego wyjazdu - szacun) jedziemy w stronę Przełęczy Kowarskiej. Za Kowarami jako, że ruch niewielki i jest pobocze jedziemy sobie i rozmawiamy i wtedy spotyka nas pierwsza atrakcja tego fajnego i ciekawego dnia. Wyprzedzający nas szanowny obywatel RP trąbi macha i gestykuluje a my na niego w ogóle nie zwracamy uwagi. Podjeżdża do nas swoim VW Golfem IV i mówi żebyśmy się zatrzymali na co nie reagujemy bo co on sobie może. Wymijamy go i jedziemy dalej. Za chwilę Obywatel znów nas wyprzedza z tym, że teraz jego pasażerka trzyma dziwnego lizaka (widziałem takie na budowie do kierowania ruchem) mówi, że jest policja i nakazuje się nam zatrzymać na co ja mówię że nie zatrzymujemy się przebierańcom i znów jedziemy dalej. Przepychanka trwa do zakrętu gdzie rzekomy Pan Policjant zatrzymuje auto na zakręcie stwarzając niebezpieczeństwo i nakazuje się nam zatrzymać, ja oczywiście nie reaguję tylko mówię żeby zadzwonił po kolegów mundurowych bo z nim nie będę gadał, jednak stanął na drodze Ilonie i musiałem się wrócić podyskutować z Przebierańcem. Zaczyna się pyskówka i udowadnianie kto ma rację ale trochę mnie koleś zagotował więc nawet jak to będzie prawdziwy policmajster to nie zamierzam mu odpuścić. Rozmowa wygląda mnie więcej tak:
Przebieraniec: Jak można jeździć rowerem?
Ja: Normalnie
P: Rowery muszą jeździć jeden za drugim bo to nie jest peleton
J:Mogą obok siebie
P:Nie moga
J:Mogą
P:Nie mogą
J: Proszę doczytać bo od 30 lat trochę się pozmieniało
P Nie mogą, proszę Dowód Osobisty
J: Nie mam ze sobą
P: to jak Pan jeździ bez uprawnień
J: Jeżdżę z uprawnieniami
P: Jeździ Pan bez
J: jestem na treningu i nie muszę mieć ze sobą DO
P: Musi Pan
J: Nie muszę, Pan musi doczytać
Pyskówka trwa w najlepsze a P zaczyna być coraz bardziej agresywny i coś czuję, że zaczynam przesadzać więc uderzam w nutę "na zgodę" Flaszki co prawda nie wyciągam ale zmieniam ton i mówię do P
J: Wie Pan, jeśli to Pana usatysfakcjonuje to mogę Panu obiecać, że już na samą górę wjedziemy rower za rowerem ok?
P widać chyba na to czekał bo wali jeszcze jakąś reprymendę i zaczyna wsiadać do samochodu a ja mu na zakończenie jeszcze mówię, żeby się podszkolił w przepisach przez co o mało znów nie wysiada i obiecując, że zaraz będzie wracał to sprawdzi czy jedziemy prawidłowo znika za zakrętem.
Wnerwił mnie trochę bo Ilona jechała po poboczu a ja po linii oddzielającej pobocze a koleś sobie cyrki robi stwarzając jeszcze większe niebezpieczeństwo.
Chwilę później od górę wyprzedzili nas prawdziwi Policjanci na motorach grzecznie czekając aż będzie miejsce na ten manewr a my za chwile jesteśmy już na przełęczy, gdzie rzucam luźną propozycję wjechania na Okraj a Ilona dziwnie ochoczo podchwytuje ten pomysł
Okraj już jest trochę cięższy od Kowarskiej ale jakoś dajemy radę - ale ona ma krzepę w nogach - nie mogę za nią nadążyć - na samej górze wyprzedza mnie o kilkadziesiąt metrów. Na dodatek żeby to zrobić wystarczyła jej średnia tarcza z przodu.  Ratunkuuuu kobieta mnie bije !!!!!
Na zjeździe zatrzymaliśmy się żeby zrobić zdjęcie z panoramą. Aparat ustawiliśmy na sakwie i my na zdjęciu jesteśmy ale panoramy brak :D Mała strata - panoramę jak ktoś chce zobaczyć może tam pojechać ale nas tam już nie zobaczy. No chyba, że znów tam pojedziemy.

Ponoć na przełęczy grasują groźne niedźwiedzie ale to nieprawda. :D

Po zjeździe z obu przełęczy zatrzymaliśmy się pod sklepem w celu zrobienia zakupów i uzupełnienia kalorii, gdzie spotkaliśmy fana rowerowania, który prawił komplementy Ilonie :)


Po uzupełnieniu zapasów porwaliśmy się na kolejną tego dnia przełęcz, Przełęcz Rędzińską. Ja wymiękłem jeszcze przy zabudowaniach bo tak się zasapałem, że musiałem się napić. Myślałem, że Ilona wytrzyma do samego końca ale z 200 metrów przed szczytem postanowiła na mnie poczekać (mimo, że dała by radę). Pewnie bała się, że gdzieś tam umarłem na dole :D
.

Od tego momentu jeśli chodzi o trasę to inicjatywę przejęła Ilona - prowadziła przez malowniczo położone tereny, gdzie nawet pawia mogłem zobaczyć, pojeździć po drogach szutrowych, kamienistych, błotnych itp. Pokazywała różne ciekawostki i wpadała na jeszcze ciekawsze pomysły. Jednym z nich było odwiedzenie miejscowości o bardzo wdzięcznej nazwie:


No może nie od zawsze ta nazwa była tak wdzięczna:



Od pewnego momentu trasę kombinowaliśmy tak żeby Ilona mogła po raz kolejny pobić swój rekord dobowy, który dotychczas wynosił 140 km.  O zmroku trafiliśmy nad Zalew Mietkowski gdzie w pierwotnie zaplanowane było nasze rozstanie. Ilona miała uderzyć przez Świdnicę do Wałbrzycha a ja przez Udanin, Malczyce Lubiąż do Lubina jednak ze względu na pewne okoliczności przyrody takie jak noc i nie tylko postanowiłem odprowadzić Ilonę do Wałbrzycha i szybkim tranzytem wrócić do domu. Tak też się stało. Krajową 35 popędziliśmy do Wałbrzycha gdzie w okolicach zjazdu na Zamek Książ rozstaliśmy się. Czekało mnie teraz żmudne kręcenie około 80 km do domu.
Niestety hihy i hahy się skończyły, była 23:20, zimno ciemno i do domu daleko. Założyłem więc skarpety do sandałków, takie grube kupione specjalnie na zimowy wypad dla twardzieli Proszę się nie śmiać to tegoroczna moda - weszła już na salony światowe tylko zaściankowa Polska jeszcze tego nie wie.
Taki obrót rzeczy miał jeszcze jeden wielki plus. Mogłem się sprawdzić jak będzie mi szła jazda w nocy po całodziennym wysiłku więc pierwsze co musiałem zrobić było znalezienie stacji paliw gdzie będę mógł przywrócić się do życia. Wiedziałem, że jest Orlen w Świebodzicach (mijaliśmy go jadąc do Wałbrzycha) ale byłem świadomy że zbliża się 23:30 gdy wszystkie Orleny są zamykane aż do północy. Kojarzyłem też Orlen w Strzegomiu tylko miałem lekkie obawy co do całodobowości ale nie mając innego wyjścia popędziłem w stronę Strzegomia. Całkiem nieźle mi się kręciło ale czułem, że potrzebuję kawy, ciepła i coś przekąsić. Dokładnie o 0:03 wpadłem na stację w Strzegomiu, która 15 sekund później otworzyła swe podwoje.
Na szybkiej kawie, kolacji (kanapki i kabanosy) i pogawędce z miejscową młodzieżą zeszło mi ponad 40 minut. W międzyczasie Ilona napisała smsa, że jest już w domu i dokręciła 3 km do 220 - no to rekord sobie wyśrubowała nieźle. :D jestem pełen podziwu dla niej.
Serdecznie pozdrawiam 3 chłopaków spotkanych na stacji, z którymi uciąłem sobie pogawędkę. Zaczęło się od tego, że jeden z nich czekał na kolegów robiących zakupy i zagadał skąd jadę i dokąd ile km zrobiłem. Wyrazów szacunku nie było końca a na dodatek dla "strudzonego podróżnika" znalazł się hot-dog. :-) Dzięki Panowie. Strzegom jest podzielony pomiędzy kibiców Śląska Wrocław i Zagłębia Lubin więc byłem bardzo ostrożny z deklaracjami mojego pochodzenia ale okazało się, że mimo, że  jeden z nich jest kibicem Zagłębia a drugi Śląska to są bardzo wyluzowani.
Fajnie się stało i gadało ale trzeba było ruszać żeby do 4 rano jakoś dojechać do domu. Reszta podróży upłynęła spokojnie mimo denerwujących mnie ujadających i biegających wzdłuż ogrodzeń psów. Mały kryzys miałem w Kochlicach ale potrzeba wymiany akumulatora w latarce pozwoliła na mały odpoczynek i już jakoś wciągnąłem się pod ostatnie pagórki.

Wnioski z wyjazdu są takie, że jazda nocna generalnie nie jest dla mnie straszną udręką mimo, że poprzedniej nocy spałem 3 godziny.
Kolano zaczęło pobolewać dopiero pod samym domem ale dało radę jeszcze olać je i kręcić normalnie.
Cel nie do końca został osiągnięty ponieważ zakładałem sponiewieranie maksymalne a po 6h snu wstałem jak nowo narodzony. Przełęcze sponiewierały mnie co prawda niesamowicie ale płaskie tereny a szczególnie powrót pozwoliły odpocząć. Z tego powodu myślę nad jeszcze jednym dłuższym wyjazdem we wtorek ale to tak max 200.
Gdybym w takim tempie jechał MP to nie mam żadnych szans

Gratuluję Ilonie życiówki, która ma tym większe jak dla mnie znaczenie, że nie została zrobiona z wiatrem na płaskim terenie ale w górach z pokonaniem czterech przełęczy (2xKowarska, Okraj i Rędzińska) na dodatek w większości stawiając czoła wiatrowi. Myślę, że spokojnie przy bardziej sprzyjających okolicznościach może atakować z powodzeniem trzysetkę. Jelona ma większą moc w nogach ode mnie i niesamowitą determinację więc przed nią same sukcesy w tej kategorii.
Dzięki wielkie Ilonie za wspólne kręcenie, fajnie spędzony dzień, poprowadzenie ciekawymi trasami i te wszystkie hihy i hahy, dobre pomysły i pogawędki na tematy różne i różniste. Gmin w tamtych rejonach zostało jeszcze wiele a jazdę po górach bardzo lubię więc mam nadzieję załapać się jeszcze na wspólne wojaże.

Co zjadłem i wypiłem to nie policzę ale ze smaczniejszych rzeczy to ryż z czymś dobrym :)
Poniżej trasa:





Kategoria 300-400, Gminobranie