Waskii prowadzi tutaj blog rowerowy

Wpisy archiwalne w kategorii

1000 i więcej

Dystans całkowity:3190.00 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:144:09
Średnia prędkość:22.13 km/h
Maksymalna prędkość:73.20 km/h
Suma podjazdów:23616 m
Liczba aktywności:3
Średnio na aktywność:1063.33 km i 48h 03m
Więcej statystyk

"Wciąż leje deszcz, szczekają psy, och Zuza uwierz mi ..."

  • DST 1015.00km
  • Czas 39:00
  • VAVG 26.03km/h
  • VMAX 65.00km/h
  • Podjazdy 4500m
  • Sprzęt Czarnula
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 sierpnia 2016 | dodano: 15.10.2016

Byłem zmęczony. Postanowiłem odreagować. Coś trzeba było zrobić więc napisałem relację z BBT. Sorki, że taka długa ale nie potrafię krócej.

Bałtyk Bieszczady Tour 1008km - najbardziej znany polski ultramaraton. Tak bardzo znany, że chcą go przejechać nawet ludzie totalnie nie wkręceni w ultra. Jak mój kolega Bartek. W sumie to poznałem go dzięki temu. Kolega kolegi. Miejscowy szoszon nabijający się z mojej kasety MTB w szosie :)
No ale czego się nie robi dla popularyzacji ultra :D. Wkręciłem go w Maraton Podróżnika bo jakoś musiał zrobić kwalifikacje na BBT no i korzystam z tego, że jedzie samochodem na start. Zapakowaliśmy się w piątek gdzieś koło 10 do jego Rovera i niespiesznie pomykamy na start.

Bartek już na trasie BBT w okolicach Mszczonowa - fot. Renifer

Dojeżdżamy na parking przed promem. Zostawiamy auto i jedziemy po pakiety startowe. Tam czekają już na nas znajomi. Znaczy połowa BBT to znajomi. Środowisko nie jest co prawda hermetyczne ale na tyle małe, że większość ludzi zna się jeśli nie osobiście to z widzenia. Na BBT w tym roku jest nas duża grupa z forum podrozerowerow.info Nie liczyłem za bardzo ile ale myślę, że sporo powyżej 50 osób. Zresztą na każdym ultramaratonie jesteśmy największą zwartą grupą. Niedługo chyba zmienimy nazwę na ultramaratonyszosowe.info ;)
BBT w 2016 roku to możliwość przejechania 2016 km ponieważ jest możliwość powrotu do Świnoujścia po zakończeniu zasadniczej części maratonu. Ja się na to nie piszę. Za dużo jak na mnie. Zaplanowałem sobie w tym roku aż 6 startów w ultra. 4 po 500 km i 2 po 1000 km więc jak na mnie to juz jest za dużo a katowanie się kolejnym tysiącem bez jakiejkolwiek regeneracji wydaje mi się nie tylko masochizmem ale również głupotą. Prestiż innej koszulki, dodatkowej cyferki na stroju, kolejnego ekstremalnego wyczynu kusi ale na szczęście rozsądek zwycięża i nawet nie myślę o powrocie.
Jednak dziwnym trafem okazuje się, że otrzymuję numer startowy z 5 z przodu. Dokładnie 525. W pakiecie książeczki w obie strony. Cóż, nie ma ludzi nieomylnych i nawet Robert się myli. przyjmuję to jak zwykle w sposób pozytywny. Jak mawia mój kolega "Arek, wiesz, że nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło?" Tak, wiem. Dzięki tej pomyłce wystartuje o 7:20 a to jak się okaże będzie działało na moją korzyść

Pakiet startowy biorę w zęby i jedziemy na plażę bo przecież morze trzeba zobaczyć. Zbiera nas się większa grupka znajomych i odwiedzamy na chwilę plażę ale tylko na chwilę bo zaraz odprawa.

Kilka fotek i wio z powrotem. Gdy jadę dzwoni Gavek. Rozumiem jego maksymę "Być w górach i nie zerwać łańcucha to jak nie być w górach", rozumiem, że przejeżdżając przez Tatry zerwał go i musieliśmy w deszczu spinać ale żeby w płaskim Świnoujściu zerwać łańcuch? U Gavka zrywanie łańcuchów to standard. Na szczęście jest niedaleko (w sumie w tym mieście wszędzie jest niedaleko ale on jest tylko kilkaset metrów ode mnie), obdarowują go moim multitoolem i jadę na odprawę.

Na odprawie jest wesoło. Znaczy sami sobie robimy tę wesołość bo okazuje się, że dla większości odprawa jest niepotrzebna. Po pierwsze to jest to samo co dwa lata temu, po drugie akustyka żadna, po trzecie wszystko było już przedyskutowane na forach, fejsbukach itp. Ale są atrakcje, jak na ten przykład moje wdepnięcie, dosadnie sprawę ujmując, w gówno. Chwilę się dziwię, że na tej sali tak śmierdzi. Dziwi się też Gosia, żona Memorka, Memorek też sie w sumie dziwi. Za chwilę już nikt się nie dziwi bo wystawiam sandała za okno a gdy mi się nudzi idę go ładnie umyć do toalety.
Zdecydowanie ta odprawa nie była nam, obytym już w rodzimych ultra , do niczego potrzebna. Jedynie do podpisania list, które trzeba było podpisać.

Ta Pani w czerwonym to dla mnie wzór jeśli chodzi o jazdę rowerem.

Pan Prezes Kórnickiego Bractwa Rowerowego nawet podczas robienia selfie zachowuje pełną powagę

Po zakończeniu odprawy ma być start honorowy połączony z masą krytyczną. Jako przeciwnik wszelkich mas krytycznych namawiam kolegów na uzupełnianie w tym czasie węglowodanów w postaci pizzy.

Jedziemy więc z Tomkiem i Przemkiem (był ktoś jeszcze z nami? bo mam dziurę w pamięci) a później jeszcze dołącza Rysiek, w jakiejś pizzerii. Pizza taka sobie. Izotoniki serwują w plastikach a sztućce są plasticzane. Średnio oj średnio. Później wpada jeszcze pół forum ale po jakimś czasie ewakuuję się na drugą stronę do samochodu po rzeczy żeby spakować się na start i udać na zasłużony odpoczynek do villi Aleksandra.
Z tym spaniem to też nieźle wyszło.Z miesiąc przed BBT vuki załatwił fajny nocleg we wspomnianym lokum bo jakoś wcześniej olewałem sprawę a na koniec okazało się, że mam dwa miejsca do spania bo 4gotten rezerwował dla mnie juz raz nocleg na początku loku tylko całkiem mi to wyleciało z głowy . Na szczęście od przybytku głowa nie boli.
Na noclegu okazało się, że jest już oprócz vukiego 4 innych uczestników maratonu więc z jednym z nich udałem się na wieczorną porcję makaronu. Pojedliśmy i poszliśmy spać. Pomny doświadczeń z poprzednich przedmaratonowych nocy obok łóżka postawiłem butelkę wody żeby jak zacznie suszyć po pizzach czy innych makaronach nie musieć latać do kibla pić kranówy.
Na szczęście poprzedniej nocy ze względu na nockę w pracy spałem tylko od 4 z minutami do 7 więc ze spaniem nie było problemu. Z pewnością spałem koło 6 godzin a to dla mnie jak na maraton wyczyn. Spałem dobrze bo po przebudzeniu miałem uczycie, że spałem "jak zabity" Chyba pierwszy raz przed jakimkolwiek maratonem.
Wypiłem kawę, zjadłem śniadanie, które czekało na mnie w lodówce. Dokończyłem pakowanie i oddaliłem się w kierunku promu. Raczej wiedziałem, że na zapowiadany "maratonowy" prom nie zdążę ale w sumie miałem czas więc po co się spieszyć. Okazało się, że przyjechałem pod "nasz" prom gdy był już zamknięty ale ktoś mnie rozpoznał i wpuszczono mnie na prom.

Jeszcze zanim prom ruszył organizatorzy zaczęli pracę.

Na drugim brzegu udałem się do auta na parkingu, w którym spał Bartek, obudziłem go i zacząłem już finalnie przygotowywać rower i bagaż do maratonu. Co do przepaku do do przepaku, co na metę to do sakwy a reszta na siebie i do trójkąta w ramę.
Jeszcze tylko wizyta w krzaczkach, oddać bagaże organizatorowi i można iść montować lokalizator. Czekam w kolejce, montaż u mnie przebiega błyskawicznie bo polega na włożeniu do kieszonki camelbaka. Na szczęście mieści się tam również niewielka ilość taśmy życia bo wiemy jak to bywa na maratonach ostatnimi czasy. To towar deficytowy.


Jeszcze nie stanąłem na starcie a już ponad 1000 słów napisane. Ostatnio relację tomka MPP transatlantyk podsumował "jak jeździ tak pisze" - Tomek szybko jeździ to i szybko pisze, ja wolno jeżdżę to muszę się porozwodzić. Na szczęście o samej jeździe nie mam za wiele do powiedzenia ponieważ co można pisać o kręceniu non stop przez ponad dwie doby? Nuda!

7:20 start
Startuje ze mną endriu68 z Lublina, który jest sporo mocniejszy ode mnie więc plan, który układam jakiś czas po starcie jest prosty. Wieźć się Andrzejowi na kole ile się da. To jest koń. On im dłużej jedzie tym jedzie szybciej. Tak też czynię. Jedziemy pod wiatr a on cały czas 35-40 km/h. Trzyma się z nami jeszcze jeden z kolegów, z którym startowaliśmyi po jakimś czasie doganiamy grupę startującą 5 minut przed nami, a w której jedzie Darek Urbańczyk. Chwilę jedziemy za nimi ale gdy pojawiają się pierwsze pagórki endriu dociska pod górkę mocno i wyprzedzamy ich. Trochę czuję, że to wariactwo ale czuję się nadspodziewanie dobrze więc nie odmawiam sobie.
Niestety już 22 km po starcie endiu traci dwie szprychy i zatrzymuje się na serwis. Zawracam do niego ale każe mi jechać dalej. Mówi, że nie ma sensu bo sam sobie poradzi. W tym czasie Darek z kolegami ucieka mi na kilkaset metrów. Rozpoczynam gonitwę pod wiatr. Zmęczę sie ale później siądę na kole i odpocznę sobie. Pościg nie jest łatwy ale nie chcę stracić kontaktu z nimi bo dobrze mi się jeździ z Darkiem a przy takich dystansach tego typu dopasowanie jest ważne. Jechałem z nim sporo na Pięknym Wschodzi a później chyba większość Pierścienia Tysiąca Jezior więc pyndałuje ostro żeby odrobić stratę. Udaje mi się to po 6 km.
Jedziemy dalej. Co prawda, nie ma już konia pociągowego więc trzeba wychodzić na zmiany ale i tak jest dobrze. Gdy zjeżdżamy z DK3, za rondem widzę znak "Płoty 38" Ja pierdziele, ale daleko. Niewiele przejechaliśmy a mi się już nudzi. Przewidziałem to i po raz pierwszy jadąc rowerem mam ze sobą muzykę. Jakoś nigdy nie była mi potrzebna. Kupiłem sobie 2 lata wcześniej na BBT ale nie użyłem. Dzisiaj to dla mnie wybawienie. Mam tam cały repertuar, na każdą okazję. Przynajmniej tak teraz uważam. Za 500 km dojdę do wniosku, że repertuar może i urozmaicony ale muzyki o 10 razy za mało.
Zapodaję muzykę i jakoś się jedzie. Na PK1 w Płotach, odwiedzamy kibelek, niespiesznie uzupełniamy zapasy wody, zjadamy po bułce drugą biorąc w zęby i jedziemy dalej.


Z Darkiem na PK w Drawsku Pomorskim.

Ogólnie to chyba biorę sobie do serca słowa emesa, który napisał mi publicznie na fejsie " Startuję 3 godziny później i chcę Cię dogonić dopiero na mecie. Zrozumiano? Do roboty! ;P" i staram się poganiać kolegów na punktach. Do tego nie robię po drodze żadnych zdjęć, które opóźniły by jazdę oraz nie zaglądam na fejsa. Coś złego się ze mną stało. Raz to nawet pomyślałem o tym czy postronny obywatel czasem nie stwierdzi, że "mam obłęd w oczach". Faktem jest, że nastawiony byłem na dobry wynik.
PK2 w Drawsku też jakoś bez zbędnej zwłoki i tutaj wyprzedza mnie Hipcia. Wpada na punkt po mnie, gdy dolewam wody do camelbaka, kończę dolewać i odwracam się żeby się z nią przywitać, w końcu jestem jej fanem, a jej już nie ma. Wybaczam jej ten nietakt. Szybka jest.

Nawet nie wiesz Wąski, że taka blaszka czeka na Ciebie w Bydgoszczy. Spiesz się.

Jadziem dalej. Lubię jeździć przez Pojezierze Drawskie. Fajne drogi. Hopki. Ładne lasy. Jedzie się super dopóki nie łapie mnie pierwszy kryzys. Szybko bo to dopiero 160 km a ja już ledwo żyję a do tego czuje nadchodzące problemy żołądkowe. Jedząc bułkę w Drawsku wiedziałem, że mi zaszkodzi i zaszkodziła. Nie twierdzę, że to bułka mi zaszkodziła ale coś nie tak jest z żołądkiem i jedząc czułem, że mi zaszkodzi. Nie wiem czy też tak macie ale ja często jedząc coś wiem, że źle się to skończy.
Niestety na Orlenie kolejka do WC więc odpuszczamy i jedziemy dalej ale ja zaczynam się słaniać więc mówię kolegom, że pierwsza stacja i na 100% muszę do kibelka. Przejeżdżamy przez Mirosławiec. Mijamy stację BP, na której w kwietniu podczas powrotu z Kołobrzegu zrobiłem sobie postój i jedziemy dalej, bo stwierdzam, że chyba zaczynam przezwyciężać niemoc. Jednak nie mija i na 194 km zjeżdżam do boksu :) Odwiedzam kibelek bo kłopoty żołądkowe dają znać o sobie mocno. Piję kawę i zjadam ze dwa batony. Chwila odpoczynku i jedziemy dalej. Słońce dosyć mocno już przypieka ale to i tak w porównaniu z P1000J to jest nic.

Po zamulaniu nie ma ani śladu. Darek zaczyna się zastanawiać co przyjąłem gdy oni nie patrzyli. Ja też jestem zdziwiony, że tyle energii we mnie. Do Piły jedzie się fajnie mimo tragicznej nawierzchni po opuszczeniu krajówki. Dwa lata temu były tu mocne dziury, w tym roku naprawiono ale taką metodą, że jazda to mordęga. Na szczęście nie trwa to długo i dojeżdżamy do Piły, gdzie oprócz standardowego jabłka, bułki i batona jest jeszcze makaron i takie tam ale nie korzystamy.Do dużego PK już tylko 70 km. Chcemy tam być po około 12 godzinach od startu więc sprężamy się. Dołącza do nas Memorek, który już chwilę tutaj odpoczywa.
Przejeżdżamy przez Piłę i kierujemy się do Bydgoszczy. Gdzieś po drodze, nie pamietam teraz w jakiej miejscowości, spotykamy kibiców Keto stojących z transparentami i dopingujących wszystkich uczestników BBT. Ponoć dla mnie też był jeden z transparentów ale chyba nie spodziewali się mnie tutaj tak szybko i nie zdążyli wyciągnąć. Punkt dla mnie. trochę zamulając docieramy do dużego PK w Chacie Skrzata. 300 km w 12 godzin to dobry wynik jak na taką trasę i mam nadzieję, że nie zapłacimy za to zamulaniem w nocy. Fajnie by było zrobić w tą pierwszą dobę 500 km.

Schabowy był prawie niejadalny :)

W Chacie Skrzata standardowo schabowy lekko drewniany więc nie podołałem całemu daniu ale rosół wsunąłem zanim zdążyłem zdjęcie zrobić. Na szczęście zrobiono mi kawę. Odwiedzam również toaletę i przebieram się trochę niepotrzebnie na noc. W międzyczasie dojeżdża Sylwia, żona Keto przywożąc ze sobą ciasteczka. Dwa z nich jest zrobione specjalnie dla mnie. Wielkie dzięki Sylwia. Mieć takiego kibica to skarb :) Ten Krzysiek to ma dobrze w życiu :D


Sylwia!!! Dzięki Wielkie!!!

Po jakimś czasie ruszamy. W trochę większej grupie ale gdy zatrzymujemy się na stacji żeby nabyć baterie do mk3 oraz batony zostajemy w trójkę. Darek, Memorek no i ja.
Jedziemy sobie spokojnie drogami wzdłuż s-ki rozprawiając o wszystkim i o niczym. Znaczy o dziwo w większości rozprawia Darek z Markiem a ja sobie słucham ale team mamy przedni. Darek, Marek i Arek. Się dobrali.
Do Torunia dojeżdżamy sprawnie ale na punkcie lekko zamulam. Gdy daję oczom odpocząć ktoś próbuje mi nawet robić zdjęcia. Nie siedzę w środku bo jest za ciepło. Zdejmuję zresztą wszystko dodatkowe co ubrałem w Brzydgoszczy bo jest mi za ciepło. Ruszamy w większej grupie w stronę Włocławka. Poznaję miejsca gdzie dwa lata temu Olowi pękła szprycha, gdzie zatrzymywaliśmy się na sikustopa itp. Ma się tę pamięć do terenu. Po jakimś czasie stajemy na stacji na kawę bo włącza sie nam zamulanie. Memorek częstuje mnie porządną, uczciwą kanapką, którą ma jeszcze z domu bo coś czuję, że mój żołądek zaraz odmówi posłuszeństwa. Gdy zaczynam pić kawę odmawia. Wylewam ją i jedziemy dalej. Żołądek jest już tak zakwaszony, że całkiem niebawem mogę spodziewać się kryzysu energetycznego.

W drodze do Włocławka.

Na szczęście niedaleko za Włocławkiem był Dąb Polski a tam wypasiony punkt. Rosołek plus smaczny schabowy odroczył to co nieuniknione. Dzięki takiemu podkładowi mogłem wtłoczyć w siebie kolejne cukry i na chwilę zalegam na kanapie. Chłopaki poganiają więc uzupełniam cukry batonami i już jedziemy do Gąbina. Na szczęście tutaj spotykam lekarza maratonu i skarżę się na kłopoty z żołądkiem. Daje mi tabletki, któremają pomóc. Łykam je a dwie pozostawiam na za 12h i za 24h.



PK Dąb Polski. Na bogato.

Jedziemy dalej ale po kilkuset metrach zauważam, że nie mam camelbacka. Wracam się bo ciężko jechać tyle km bez picia a poza tym mam tam przecież lokalizator. Niestety koledzy nie czekają na mnie wiec próbuję dogonić inną grupę, która wyjechała 30 sekund przede mną. Idzie mi słabo pod wiatr bo oni korzystają z zalet peletonu ale gdy widzę, że pod górkę zaczynam zmniejszać przewagę dociskam mocniej. Na szczycie górki brakuje mi może ze 100 metrów ale gdy zaczynają "zjazd" odjeżdżają mi znów więc odpuszczam bo kontynuowanie pościgu jest chyba gorsze niż jazda samemu pod wiatr. W końcu kogoś spotkam przecież.
Po jakimś czasie doganiam Memorka, który widzę, żeledwo jedzie. Zasypia. Postanawiamy się zatrzymać na najbliższej stacji i przespać. Dojeżdżamy do nowej, fajnej stacji gdzie kupujemy po redbulu, wypijamy, nastawiamy budzik na 20 minut i idziemy spać. Obsługa przynosi nam koce żebyśmy nie siedzieli na podłodze i przysypiamy. Myślę, że udało mi się trochę przykimać. Poźniej toaleta, myjemy się, smarujemy wiadome części ciała i rozpoczynamy kolejna dobę. tej pierwszej udało się nam przejechać lekko ponad 500 km. Wynik dobry.

Tak wyglądał mój odpoczynek w Dębie Polskim.

Sochaczew osiągamy szybko. Tam czeka na nas Keto. okazuje się, że jest też Hipek. Strasznie struty. próbuję mu pomóc bo dzwonię do lekarza ale nie odbiera. Może gdyby dał mu te specyfiki, które ja przyjąłem, a które pomogły to mógłby kontynuować jazdę a tak to lipa.
Jemy makaron i oddalamy się niespiesznie.Żyrardów, Mszczonów, Grójec - ponoć ta 50tka taka straszna ale ja jakoś nie pamiętam żeby mi się tam żle jechało. Widać wyparłem to z pamięci.
PK w Białobrzegach to kawa i ciastka. Dobre i to. Jest toaleta więc można się umyć i załatwić potrzeby. Upał strasznie doskwiera więc stosują nawilżanie głowy non stop. Mam nawet w kieszeni butelkę z wodą żeby się polewać. Upał jest niemiłosierny a duchota straszna więc zaczynam zamulać.
W drogę ruszamy z większą grupą ale zapodają jak dla nas za mocne tempo więc po kilku km odpuszczamy i jedziemy swoim tempem - tak zajedziemy dalej. Tym bardziej, że do Iłży jeszcze z 70 km. Gdzieś w okolicach Iłży zaczyna kropić. Zaczynamy też wyścig z czasem. To nie dziwne że, gdy tylko mija upał nabieram sił. Do Iłży dojeżdżamy na sucho. Ulewa zaczyna się dopiero gdy jesteśmy pod dachem.

My potrafiliśmy tak wejść do pokoju, że nie obudziliśmy Moni ale niestety innym już zabrakło empatii.

Na PK podbijamy książeczki, jemy obiad i zastanawiamy się co dalej. Koniec końców znajdujemy pokój, w którym śpi tylko Monia i postanawiamy jej potowarzyszyć. Najnormalniej w świecie nie chce się nam wychodzić na deszcz.
W tym miejscu popełniam największy błąd na tym maratonie. Tyle sobie obiecywałem, że nie pójdę spać w Iłży, że to strata czasu i w ogóle ale jak zobaczyłem pościel i totalny spokój a na zewnątrz była ulewa to stwierdziłem, że przecież odpocznę i z nowymi siłami pojadę dalej. Niestety, mocno się myliłem. Owszem chyba lekko przysnąłem ale obudziło mnie wejscie Memorka do pokoju a gdy już ponownie przysypiałem, ktoś władował się do pokoju i zaczął głośno gadać. Poszedł sobie i znów próbowałem zasnąć, już było prawie prawie gdy dwóch jegomości zaczęło rozprawiać na korytarzu w wielkim podnieceniu o tym jak to się jechało i tak się wkurzyłem, że wyskoczyłem na korytarz i kazałem pozamykać japy. No i było po spaniu. Wziąłem prysznic, obudziłem chłopaków (sorry Panowie) i powiedziałem, że jedziemy bo ja nie jestem w stanie spać. Monika odjechała już chwilę wcześniej.

Keto przysnął prawie na baczność :)

W tym czasie Marek zaczął narzekać na problemy z żołądkiem. Wziął od lekarza te same tabletki co ja ale niestety nie pomogły skutkiem czego odpadł nam gdzieś po drodze i czekaliśmy an niego długi czas na stacji paliw. Niestety nadal nie był w stanie utrzymać naszego tempa i na jakiś czas rozstaliśmy się. Jedzie z nami Pająk.

Dobra zrobiłem sobie kawę wiec mogę pisać dalej. Kto to przeczyta?

Długo nie trzeba czekać i mój brak snu daje znać o sobie. Totalnie zamulam. Mówię kolegom, że zjeżdżam na stację odpocząć. Kupuję sobie kawę, dwa opakowania Mentosów owocowych, siadam pod lodówką, zamykam oczy i przysypiam. Obsługa przynosi mi taboret żebym nie siedział na zimnych płytkach. Hmm jak mam powiedzieć miłej Pani, która dba o moje zdrowie, że nie chcę bo nie będę mógł zasnąć? Głupio tak. Siadam więc na taborecie. Przymykam oczy. Udaje mi się lekko przysnąć ale słabo. Piję kawę, kupuję jeszcze kilka batonów i ruszam na rzeź.
Na drodze jest masakra. Woda leje się z nieba jak z wiadra. Nie widzę drogi, wpadam w jakiś dziury, których zlokalizować nie potrafię bo wszędzie płynie woda. Spod ciężarówek leje się jeszcze więcej wody. Na szczęście omijają mnie dosyć z daleka. Cały czas gdzieś w pobliżu krążą ze dwa radiowozy. To dobry znak. Pilnuje nas Policja. Widząc Policję, kierowcy zawsze są ostrożniejsi. Tym się pocieszam bo jestem kierowcą, robię koło 50 tys km rocznie i wiem, że tam gdzie widać kręcącą się Policję jeździ się spokojniej. Ale zawsze można trafić na idiotę.... Szybko kończę te przemyślenia. Nic one nie zmienią przecież a co ma być to będzie. Z tyłu diody mrugają żwawo więc jestem dobrze widoczny. Jeśli ktoś tego nie zauważy to ja już nic na to nie poradzę. Trzeba się z tym pogodzić i pedałować.

Pogodziłem się. Pedałuję. Żmudna to praca. Czy tak pracuje się na lince w fabryce? Nie zazdroszczę. W ogóle. Czekaj, czekaj. Czy ja zaczynam narzekać? Przecież ponoć kocham jazdę na rowerze, kocham ultramaratony. To mój żywioł. Moja pasja. No fakt, już kilka razy z tej pasji rzygałem. Dobra Arek, nie filozuj tylko kręć. Od tych głupich rozmyślań wybawił mnie widok kolegów na stacji paliw. Staje, piję herbatę, chwilę rozmawiamy z obsługą - bardzo zresztą miłymi paniami i zbieramy się w dalszą drogą. Potrzebuję zrobić 2kę a tam stacja była zamknięta. Koledzy informują mnie, że nie zatrzymają się bo wychłodzenie daje znać o sobie. Jeśli chcę się zatrzymywać mogę sam. No dobra, przekonaliście mnie. Przecież jak człowiek siedzi na siedzeniu to samo nie wyskoczy. Wytrzymam do PK.
Wytrzymałem.

Żeby ocieplić to deszczowe opowiadanie wrzucam zdjęcie z okolic Mszczonowa. - fot. Renifer

Gdy dojeżdżamy do PK, Memorek właśnie rusza. Odwiedzam toaletę. Zjadamy ciepły posiłek- w moim przypadku makaron i ruszamy dalej. Dołącza do nas Śruba. Niestety gdzieś w okolicach Kolbuszowej zaczynamy z Keto jeździć po całej drodze. Śruba nie może wyjść z podziwu jak można tak zasypiać na rowerze. Postanawiamy przykimać 15 minut na przystanku. Siadamy na ławce po przeciwległych końcach a Śruba stoi na chodniku nie schodząc z roweru. Mówi, że poczeka. Czeka. Za jakiś czas budzę się bo odjeżdża. Ileż można stać. Przysypiam. Budzę się gdy wyprzedza nas endriu. Zasypiam. Budzę sie, budzę Keta i jedziemy.
Niby tylko 15 minut drzemki, na dodatek przerywanej a od razu inna jakość jazdy. Po jakimś czasie doganiamy ednria. Ednriu chciał być przepisowy w Rzeszowie i zjechał na ścieżkę - podczas zjeżdżania mało nie wywinął takiego orła, że mi to by się szybko odechciało tej ścieżki ale jemu nie musiało. Ścieżka skończyła się szybko i zjechał na drogę.

Tak nas wita Rzeszów.

Przejazd przez Rzeszów to tak jak dwa lata temu błyskawica. Nie wiem dlaczego ale podczas jazdy po mieście, szczególnie dużym, poziom adrenaliny mi się mocno musi dżwigać bo jazda to jeden wielki sprint. Tak samo było i tym razem. Cały Rzeszów aż do PK to jazda na bardzo wysokim pulsie. Całe szczęście zapomniałem pulsometru wziąć z domu bo pewnie bym się wystraszył tego pulsu.
PK w Rzeszowie przygotowany przez Rowerowy Lublin. Dzięki Panowie. Jest już tutaj Rado, który z powodu awarii musiał przerwać maraton. Spotykamy tutaj też Monię i wielu innych znajomych.

Witka.

Szamka.

Szybko dosyć zbieramy się dalej. Tworzy się spora grupa ale jakoś nie jedzie się nam w niej zbyt dobrze bo z Keto i Śrubą stajemy na sikustopa żeby jechać swoim tempem. I tak ich później doganiamy w Brzozowie. Za Rzeszowem zaczynają się podjazdy. Na jednym z nich zostaję z tyłu i Śruba czeka na mnie zjeżdżając na hamulcu. Dzięki Krzysiek. Po jakimś czasie doganiamy resztę.
Na punkcie w Brzozowie, organizowanym przez Koło Gospodyń Wiejskich doganiamy też innych. Motywuje Krzyśków do szybkiej ewakuacji. Bułki bierzemy w kieszenie i jedziemy. Teraz przed nami już tylko 110 km do mety więc trzeba się sprężać póki jeszcze pogoda w miarę łaskawa.

KGW daje radę. Pozdrawiam.

Jeszcze tylko to zjem i jedziemy.

Ciśniemy, trochę odpadam ale niewiele. Wiem, że na punkt jest więcej km niż jest w książeczce i uczulam kolegów żeby nie było niepotrzebnego oczekiwania. Przed samym zjazdem do Ustrzyk Dolnych dopada nas spora ulewa a zjazd robię w najniższej temperaturze w jakiej będzie mi dane jechać na tym maratonie. Nie jest tak źle bo licznik pokazuje chyba 11 stopni ale zaczyna mną telepać. Na szczęście PK jest w cieple więc szybko zjadamy dobre jedzenie, podbijamy pieczątki i ruszamy. Keto, Śruba, Memorek i ja. Pamiętam jak męczyłem te ostatnie 50 km dwa lata temu. Pamiętam też rok temu jak wciągnąłem nosem te 50 km bez mrugnięcia okiem. Jak wiele zależy od poziomu zmęczenia. Jak będzie teraz? Okaże się.
Już po paru km chłopaki odjeżdżają mi. W ogóle się tym nie stresuję. Jadę swoje. Czasu może nie mam takiego dobrego jak bym chciał ale jest dobry więc trzeba jechać swoje. Jest o niebo lepiej niż dwa lata temu mimo, że rozpadało się na dobre i zjazd z Czarnej to zaciśnięte klamki. Na tym zjeździe wyprzeda mnie KrzysiekP z różnicą prędkości około 20 km/h przy czym ja mam ponad 30. Ulewa jest taka, że nie widać za wiele. Widać nie przeszkadza mu to.

Dawaj Arek, dawaj - medale czekają.

Po jakimś czasie przestaje tak mocno padać i widzę przed sobą sylwetkę zawodnika w dziwnie znajomym stroju. Jest za daleko żeby go rozpoznać ale drogą dedukcji dochodzę do wniosku, że to Memorek i postanawiam go dogonić. Cały czas sie zbliżam a on co jakiś czas ogląda się za siebie i widzę, że stara się mi uciec. W sumie to dłuży mi się już i ta zabawa jest mi potrzebna więc zaczynam się spinać zbliżając się do niego coraz bardziej. Gdy jestem już koło 200m za nim przestaje się spinać i w końcu go doganiam. Okazuje się, że wiedział, że to ja i trochę mi przeszkadzał. Czas i tak będzie miał lepszy ode mnie ale chyba swojego rekordu nie poprawi więc jakoś specjalnie mu nie zależy ale ja chciałbym dojechać tak, żeby nie przekroczyć 55 godzin więc spinam się.
No i w końcu są flagi maratonu. Nie robię zdjęć bo szkoda mi wyciągać telefonu na deszcz więc nie ma pamiątki ale już za chwilę jesteśmy u celu, Na mecie, w imieniu organizatora wita nas Marek, też kolega z forum podrozerowerowe.info. Wszędzie pełno naszych :)

Jest medal są gratulacje. Jest zadowolenie z wyniku i poprawy w stosunku do poprzedniej edycji o 13 godzin. Brawo ja.
Opieram rower nie zdejmując z niego nawet Garmina. Camelback rzucam w Caryńskiej, tak samo kask, rękawiczki, przeciwdeszczówkę itp. Mam tego wszystkiego dość. Dopiero prawie dwa dni później gdy już trzeba jechać do domu będę szukał tych wszystkich swoich rzeczy porozrzucanych po Caryńskiej. Roweru resztą też bo Gavek sobie nim jeździł w międzyczasie. Zjadam przysługujący posiłek. Zabierambagaż i przepak i idę wziąć prysznic do wynajętego pokoju.

Oczywiście zamiast pójść spać schodzę na dół bo przecież wiadomo, że to co najpiękniejsze w maratonie jest zawsze po maratonie. Biorę ze sobą tylko kartę i telefon i miło spędzam popołudnie oraz wieczór. Spać idę dopiero późnym wieczorem i budzę się koło 1 w nocy więc schodzę by witać kolejnych przyjeżdżających na metę.

Zdjęcie z Hipcią musi być. Hipka w tym czasie wygoniliśmy po coś do jedzenia :D


Regeneracja jest istotnym elementem sezonu.

Kiełbasek to ze 4 poproszę.

Czymś trzeba to popić.

Aftermaraton to nie tylko żarcie. To mnóstwo ludzi, rozmów, opowieści i spotkań.

 - Ty, Wilk jedziemy jeszcze w tym roku jakiś maraton? 
 - Nom, machniemy Maraton Północ-Południe i kończymy sezon.
 - Tak szybko?
 - Ja tylko o letnim mówię. Zimą zorganizujemy sobie znów jakiś  wyjazd "nie dla cipek" tylko nie wiadomo czy temperatura spdanie poniżej -20
 - To trzeba pojechać tam gdzie spadnie.
 - .......

W sumie to trzeba by było jakoś podsumować mój udział w tegorocznym BBT więc postaram sie zrobić to w miarę krótko.
Ogólnie jestem zadowolony ze swojego przejazdu w tej edycji. Czas miałem dobry, poprawiłem się o 13 godzin w stosunku do poprzedniej edycji mając przeciw sobie wiatr, upał, deszcz i zimno. Myślę, że gdyby warunki były tak sprzyjające jak dwa lata temu to czas byłby sporo lepszy. Teraz też mógł być spokojnie o 3-4 godziny no ale jakieś błędy trzeba popełnić a poza tym będzie łatwiej poprawić czas w przyszłej edycji, w której uczestnictwa nie wykluczam.
Czas 54godz50min i miejsce 95 na ponad 250 startujących uważam za sprawiedliwe w świetle tego sezonu.

Co do samej imprezy to mimo wpadek organizatora, problemów żołądkowych jakie miało wielu uczestników i innych tego typu to uważam, że się udała. Po pierwsze organizowanie takich imprez jest obarczone wielkim ryzykiem a po drugie nie ma szans, żeby na imprezie dla tylu ludzi obyło się bez większych lub mniejszych wpadek szczególnie, że wiele zależy od wolontariuszy.
Najważniejsze jak dla mnie, że jak zwykle mogłem spotkać wielu znajomych, z którymi nie jeden maraton już przejechałem, nie jedną pizzę, makaron zjadłem przed maratonem czy też regenerowałem sie po maratonie. Nie ukrywam, że czynnik ludzki to dla mnie minimum 50% wartości maratonu. Oczywiście nie mówię tutaj, że nie mam parcia na wynik bo mam ale sam wynik nie jest jedyną wartością tych maratonów i pewnie dlatego tak bardzo je lubię :)

Dziękuję wszystkim znajomym, z którymi dane mibyło spędzić choć trochę czasu na maratonie lub też przed czy po nim. Miło było. Szczególnie dziękuję Memorkowi, Keto, endiur68, Darkowi i Śrubie, z którymi dużo jechałem. Sylwii za szczególny doping a wszystkim kibicom za przysłanie mi smsów, wiadomości i aktywne dopingowane mnie na fejsie i forum. Dziękuję.


To już jest koniec nie ma już nic. Mina Keto mówi sama za siebie -  wszystko co dobre już się skończyło.
ale....

W końcu jadę do domu. Tam też jest fajnie :D

Ps. w relacji umieściłem zdjęcia innych uczestników jadących w BBT. Mam nadzieję, że nie pogniewają się :)
Ps2. Niestety mój Garmin chwilę po dojechaniu na miejsce odmówił współpracy i umarł na amen więc nie mam śladu. :(


Kategoria 1000 i więcej, Czarnula 2016, K36

Zacząłeś wieczorem, skończyłeś rankiem - jesteś Moście Łazienkowski wspaniałym kochankiem

  • DST 1143.00km
  • Czas 61:00
  • VAVG 18.74km/h
  • VMAX 70.00km/h
  • Temperatura 23.0°C
  • Podjazdy 14000m
  • Sprzęt Czarnula
  • Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 26 sierpnia 2015 | dodano: 29.08.2015

1143km długości, płonąłem dla Ciebie Wisło z miłości.
Z dedykacją dla Królowej :)


Kategoria 1000 i więcej, Czarnula 2015, Gminobranie

BBT

  • DST 1032.00km
  • Czas 44:09
  • VAVG 23.37km/h
  • VMAX 73.20km/h
  • Podjazdy 5116m
  • Sprzęt Czołg
  • Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 25 sierpnia 2014 | dodano: 03.09.2014


Kategoria Gminobranie, 1000 i więcej