z Lubina do Szczecina przez Konin
-
DST
602.00km
-
Czas
25:22
-
VAVG
23.73km/h
-
VMAX
54.00km/h
-
Temperatura
35.0°C
-
Podjazdy
2514m
-
Sprzęt Czołg
-
Aktywność Jazda na rowerze
Odpowiedzialnością całe zło, które uczyniłem sobie i Wam w dniach 02-03.08.2014 niniejszym czynię kolegę Daniela znanego na BS jako 4gotten
No ale do rzeczy. Całkiem niedawno jeszcze, jakieś ze dwa tygodnie temu, Daniel napisał, że ma wolne w weekend 01-03.2014 od pracy i rodziny i z chęcią spędzi je kręcąc km na rowerze a mając na uwadze, że mi ciężko się zebrać do kręcenia to w ramach motywacji proponuje wspólny sprawdzian kondycji przed zbliżającym się BBT. Ochoczo na to przystałem i zacząłem tak sobie układać w pracy żeby weekend ten było wolny. Udało się ale.... no właśnie, Daniel wykręcił się informując mnie, że jednak nie ma tyle czasu i nie uda mu się zjechać na Dolny Śląsk i wymyśli jakąś trasę w swoich okolicach.
Załamany jak porzucona kobieta ale na szczęście nie tak mściwy jak zraniona kobieta postanowiłem coś wymyślić żeby jednak nie zmarnować tak całkiem tego weekendu. Miałem różne pomysły jedne gorsze od drugich ale w piątek olśniło mnie i postanowiłem wykręcić Danielowi numer i przywitać go na dworcu PKP w Kole ponieważ wyczytałem, że ma się tam pojawić w sobotnie południe. Trochę mi ta pora była nie w smak ponieważ wymagało to ode mnie wyruszenia około północy z domu ale jak spiskować to spiskować na całego. Wykonałem telefon rozpoznawczy do niego i okazało się, że jest mała zmiana planów i w Kole desantują się o 16. Widząc po tym, że Niebiosa mi sprzyjają postanowiłem kuć żelazo póki gorące i przygotowałem Czołga do drogi. Przygotowania polegały na wrzuceniu do sakwy paru niepotrzebnych rzeczy w tym dętki oraz paru potrzebnych czyli zapasowym komplecie akumulatorów do lampki i nawigacji.
W międzyczasie opowiedziałem szwagrowi o pierwszej części mojego planu czyli odcinku Lubin - Koło i zaproponowałem wspólne kręcenie tym bardziej, że byłby to jego rekord życiowy. Przystał na to i umówiliśmy się na 5:00 u mnie pod domem. Umówiłem się też z kolegą Waldkiem, który mieszkał na trasie (15km), że dołączy do nas na jakiś odcinek.
Jak zwykle w takich wypadkach spać nie potrafię więc ściemniałem przed kompem do 1:30 a później położyłem się budzik ustawiając na 4:00. Niestety szwagier zaspał i dopiero mój sms o 4:40 obudził go. Postanowiłem, że jednak czekam na niego bo co tam jakieś pół godziny w porównaniu do wieczności.
Z domu wyruszyliśmy jakoś koło 6tej i z tego wszystkiego zapomniałem zadzwonić do Waldka ale Waldek zadzwonił w dobrym momencie i chwilę później czekał na nas w Rudnej. W luźnej atmosferze, bez napinki, rozmawiając o wszystkim skierowaliśmy się ku przeprawie przez Odrę nowo wybudowanym mostem w miejscowości Radoszyce. Namówiłem Waldka, który jeździ dopiero od tygodnia żeby odprowadził nas do Góry to będzie miał w sumie jakieś 60 km a to odległość już zacna. W Górze zrobiliśmy pierwszy postój pod sklepem w celu zakupienia napojów i jedzenia ponieważ jako całkowicie nieprzygotowany miałem tylko 3 kanapki ponieważ tylko tyle chleba było w domu. Dziękujemy bardzo Pani w sklepie za zrobienie pysznych kanapek z zakupionych produktów. Bardzo przyjemnie i miło jest spotkać podczas podobnych eskapad uczynne i miłe osoby, które są pomocne w takich momentach.
Waldek i Darek.
Rozstaliśmy się z Waldkiem i kontynuowaliśmy jazdę w kierunku Bojanowa. Szło trochę gorzej niż planowałem ponieważ planowałem trzymać prędkość w okolicach 25 km/h ale nie dawało się za bardzo ponieważ jak to często bywa wiał wmordewind. Darek co prawda twierdził, że to on jest taki słaby ale myślę, że to wiatr odgrywał tutaj kluczową rolę a szwagier co prawda Waxmundem nie jest ale jak ktoś jedzie 200 km w normalnych sandałach podczas gdy rower ma pedały spd do tego siodełko jest ustawione o 2 cm za wysoko a w ciągu ostatnich 3ch miesięcy z wago zeszło 12 kg to nie ma się co dziwić, że po 150 km zaczyna się umierać.
W międzyczasie widząc, że nie mam szans na dotarcie na czas do koła postanawiam częściowo zdradzić Danielowi moje plany i zapytowuje go o trasę, którą będą jechać ponieważ chciałbym przeciąć im drogę i spotkać się. Dowiaduję się, że są spóźnieni i będą przejeżdżać przez Konin po 17tej.
W Jarocinie zajeżdżamy do McD uzupełnić kalorie i wypić kawę na wzmocnienie oraz odpocząć oczywiście
Gdzieś w okolicach 183 km szwagier stwierdza, że ma już wymagane 200 km i odpuszcza a mi każe jechać dalej żebym zdążył na spotkanie z Danielem i Michałem. Wiem, że mnie kłamie bo brakuje mu około 5 km (miał więcej km o dojazd do mnie) ale chce żeby udało mi się zrealizować mój plan więc postanawia dokręcić jadąc z powrotem. W niedzielę opowiadał mi jak zawrócił i dowiedział się jak bardzo wiatr przeszkadzał mu podczas jazdy.
Patrzę na zegarek, przeliczam kilometry, czas i jestem pełen obaw czy zdążę na spotkanie w Koninie ale skoro D. wspominał coś o McD to oznacza, że będą jakąś chwilę tam przebywać więc powinienem zdążyć. Angażuję więc wszystkie moje siły do walki z wiatrem i przyspieszam do prędkości akceptowalnych przez mój umysł i ambicję tj w oklice 25 km/h. Chwilę później dzwoni 4gotten i przekazuje, że dopiero desantowali się w Kole i za ponad godzinę zjawią się w McD na ulicy Wyszyńskiego. Mając na uwadze, że do miejsca spotkania zostało mi 25-30 km pozwalam sobie na zaplanowany już wcześniej postój w Rychwale a następnie uderzam z odnowionymi siłami w kierunku Konina. Wiatr przestał przeszkadzać bo wieje już nie centralnie w morde ale za to słońce zaczęło grzać ze zdwojoną siłą ale nie zrażam się tym i staram się napierać mocno na pedały. Gdy docieram do McD na szczęście nie ma jeszcze chłopaków ale gdy usiadłem pod parasolem pomyślałem, że to koniec na dzisiaj. Wiatr, słońce i km sprawiły, że podeszwa od mojego mocno zużytego już sandała wygląda przy mnie jak nówka sztuka nie śmigana. Proszę ludzi, którzy siedzą obok o popilnowanie dobytku i wchodzę gdzieś gdzie jeszcze niedawno nie kupowałem nic poza kawą, lodami i frytkami i to tylko wtedy gdy nie było alternatywy. Dziś robię to już po raz drugi. Świat się kończy. Na domiar złego wydaje 35 pln. Moje oczy pragną jeść pić i w ogóle.
Po około 20 minutach pod parasole wpadają Michał z Danielem. Miło poznać kolejnego bikestatowicza i forumowicza. Widzę jego wielkie oczy gdy komunikuję im, że jadę z nimi dopóki mi sił starczy albo jeszcze dalej czyli do Szczecina ale do zdziwienia w odpowiedzi na moje deklaracje tego typu jestem przyzwyczajony. Przebąkują coś o Świnoujściu na co odpowiadam im, że jak będzie trzeba jechać do Świnoujścia to nie będę się specjalnie z tego obowiązku wymigiwał. O, jakże byliśmy nieświadomi realiów dnia jutrzejszego. Gdyby, któryś z nas wiedział co będzie się działo to myślę, że żadne z tych słów o dojeździe nad morze by nie padło. Pomyśleć, że jeszcze pół godziny wcześniej zastanawiałem się jak z klasą wycofać się na z góry upatrzoną pozycję czyli do domu.
Ruszamy. 18:29. Przejazd przez Konin i dalej DK92 - droga nudna jak flaki z olejem. Urozmaicamy sobie ją zajeżdżając do Słupcy a później znów nuda. Całe szczęście sił jeszcze dużo do gadania i wieszania psów na zarządcy drogi, który poustawiał znaki zakazu dla rowerów. Nie będę się rozpisywał o tym bo koledzy już wszystko napisali więc polecam lekturę ich relacji - linki na dole.
Generalnie drogę przez Wielkopolskę można określić "długie proste i nuda". Całe szczęście, że wiatr sprzyja a nogi kręcą na wysokich obrotach i tylko czasem głowa się zastanawia jaki jest sens w tym kręceniu.
W Witkowie Michuss zarządził postój pod sklepem więc na krótko stajemy a ja wykorzystuję to i zmieniam szkła w okularach na rozjaśniające i nieprawdą jest jakobym przedłużał postoje. To wszystko to są pomówienia.
W Gnieźnie Michuss zaufał Garminowi i dzięki temu zobaczyliśmy wszystkie trzy katedry a ja do soboty byłem święcie przekonany, że w Gnieźnie jest tylko jedna katedra. Dzięki temu też Pani Izabela Anna zrobiła nam kilka zdjęć i opublikowała na FB z opisem "Kierunek Szczecin"
"Kierunek Szczecin" (c) Izabela Anna Chojnacka https://www.facebook.com/izabelaanna.chojn
W ciemnościach pedałujemy dalej. Chłopaki plączą się cały czas w zeznaniach dokąd jest ile km. Najpierw coś deklarują a później znaki przy drodze dodają im od 5 do 20 km do ich deklaracji :D
Od samego rana denerwuję eranis smsami z ilością przejechanych km na 160 km w Jarocienie już się wkurzała, że ją prześcignę w klasyfikacji miesięcznej a nie miała jak odpowiedzieć w sposób czynny bo była w pracy więc dałem jej do zrozumienia, że dzisiaj i tak by nie miała do mnie szans na co dostałem odpowiedż " A co była amfa na sniadanie czy co? Nie wygłupiaj się trzeba odpcoząc" Pod Koninem chyba trochę się już gotuje jej woda w chłodnicy i mózg przegrzewam bo otrzymuje smsa o treści 210 bo otrzymuję smsa ""może zaszkodzić (temperatura otoczenia) tym bardziej że nie jesteś przyzwyczajony. Lepiej już wracaj. Najlepiej pociągiem" Jak widzicie dla obrony statystyk kobieta pokonana zamienia się w chytrego węża. Dlatego proponuję Danielowi, żeby on też poinformował Agnieszkę o tym ile ja km pokonałem już w tym dniu i wysyła do niej smsa "A wiesz, że Wąski już przejechał dzisiaj 310 km i dalej jedzie?" Już sobie wyobrażam co tam się działo. Pewnie telefon latał po ścianach, pies podkulił ogon i schował się pod dywan a sąsiedzi byli przekonani, że przechodziła poteżna burza skoro tak bardzo ruszał się w posadach dom eranis . Nie wiem jak zareagowała na 350 w Obornikach ani na smsa z Barlinka o treści "500cdn" ale gdy ze Szczecina napisałem "602km. The End" odetchnęła z ulgą i przekonywała mnie, że powinienem jechać dalej aż do 1008 km. Ot kobieta przewrotna ale jakże dodatkowego smaku nabiera taki przejazd gdy można kogoś tak fajnie powkurzać i pohuśtać mu gula. Wrażenia bezcenne. :D
Oborniki.
Następny postój w Obornikach na stacji Orlenu i zdaje się, że będę musiał przeanalizować moje żywienie pomiędzy Koninem a Obornikami ponieważ gdzieś musiał być błąd gdyż nie dość, że w Obornikach mnie zmuliło to jeszcze kawa z dwoma hotdogami nie była dobrym połączeniem i przez kilkadziesiąt km Michuss nabijał się ze mnie, że będę prekursorem nowego typu stopa. Są sikustopy, sklepostopy i inne ale on jeszcze nie słyszał o rzygostopie, którego tradycja zostanie zapoczątkowana podczas tego wyjazdu. Nie daję się jednak sprowokować i twardo jadę dalej nie korzystając z szansy bycia pionierem rzygostopu. W Czarnkowie na stacji wypijam puszkę kokakoli i mam nadzieję, że przegryzie się z tym co siedzi mi na żołądku. Kręcimy dalej. Nie za wiele pamiętam z tej części trasy (od Obornik do Drezdenka) ponieważ mocno musiałem skupić się na utrzymywaniu tempa. Sił co prawda miałem dużo ale tak mocno mnie muliło i zbierało na wymioty, że musiałem się mocno skupiać żeby kręcić ale i tak mimo tego niedysponowania byłem w lepszej kondycji niż w nocy na MP. Z powyższych około żołądkowych względów ten etap ciągnąłem się ostatni i tak sobie obserwowałem chłopaków to pomyślałem, że strasznie idiotycznie to wygląda jak te nogi tylko latają góra dół i nic poza tym. Pytałem ich nawet czy ja też tak idiotycznie wyglądam jak oni to odpowiedzieli, że niestety też.
Za Drezdenkiem mamy chwilę przerwy, którą poświęcam na kontemplację własnych powiek od środka nie reagując na żadne bodźce zewnętrzne - każdy musi mieć choć minutę dla siebie. Daniel ratuje mnie swoim izotonikiem ponieważ każdy łyk wody powoduje u mnie odruchy wymiotne a boję się odwodnić. Po tym krótkim acz intensywnym odpoczynku ruszamy dalej wzdłuż torów kolejowych, po których mkną puste woodstokowe składy.
Jakoś od Obornik Michał ostrzegał mnie przed podjazdem do Strzelec Krajeńskich ale nie zrobił on na mnie mimo zmęczenia większego wrażenia i to gdzieś w tym miejscu całkowicie opuszczają mnie problemy żołądkowe. Słońce zaczyna przypiekać więc pomny doświadczeń z poprzedniego dnia (ból głowy i spalenie łba) za Strzelcami smaruję się trochę maścią z filtrem i zakładam coś na głowę.
Droga do Barlinka jest całkiem fajna. Dużo lasu i pagórków - jedzie się ciekawie i przyjemnie. Mijamy się z jakimś rowerzystą, który z wyrzutem mówi do nas, że mamy z wiatrem. Jakoś nie chciało mi się krzyczeć, że owszem ale już 500 km w nogach ale myślę, że życie w nieświadomości naszego przebiegu będzie dla niego największą karą.
W Barlinku na Stacji Paliw znów postój. Ostrożnie podchodzę do żywienia ale i tak kupuję jakąś chemiczną Toscanę i czekoladę. Niestety słońce stoi dosyć wysoko i praży niemiłosiernie więc gdy Michał zarządza krótki postój w Lipianach pędzę do Biedronki i kupuję 2 butelki wody, która służy mi trochę do picia a w większości do polewania się po głowie, twarzy i plecach. Na odcinku z Lipian do Starego Czarnowa poszło mi wszystko czyli ponad 3 litry ale zasuwaliśmy naprawdę ostro w tym słońcu. Całą czas tylko odliczałem km najpierw do Pyrzyc a później do S. Czarnowa ponieważ wiedziałem, że później wjedziemy w Puszczę Bukową, w której co prawda miał byc podjazd ale podjazdów się tak nie boję jak słońca.
Kolejny postój w klimatyzowanej stacji, z której nie chciało się wychodzić ale niestety dowódca wyprawy wygonił nas i musieliśmy jechać. Zapowiadany podjazd nie był specjalnie ciężki ale największą trduność sprawiło mi ustawienie tyłka na siodełku tak żeby mnie nie bolał. Udało się u samego podnóża podjazdu i już przez następne kilkanaście km nie ruszyłem go by nie zakłócić optymalnej pozycji.
Zjazd do Szczecina po brukowej drodze i chodnikach to jakiś koszmar ale daję radę. Gdy podjeżdżaliśmy pod dom do Michussa już myślałem, że ten ostatni podjazd mnie pokona ale okazało się, że nie było tak źle. Poszedł z wolna ale poszedł.
Pod domem okazuje się, że brakuje mi 26 km więc postanawiam dokręcić. Michus pokazuje mi pętelkę w pobliżu, na której mogę to zrobić i zabieram się do dzieła. Gdzieś po 14tej melduję się u Michała w domy gdzie biorę prysznic i zostaję ugoszczony za co jestem mu niezmiernie wdzięczny.
Relacje innych uczestników: Michała Daniela
Podsumowanie:
Wyjazd miał sprawdzić czy nadaję się do jazdy w BBT. Raczej się nadaję choć do faworytów nie należę. Chciałbym jeździć więcej ale najnormalniej w świecie nie mam tyle czasu i mam nadzieję, że za niecałe 3 tygodnie będę zdrowy i na tyle silny żeby podołać.
Zastanawiam się czy czasem nie pojechać jednak na Czołgu gdyż nie będę walczył o najlepszy czas a o przejechanie całości w limicie. Czarnulka jeszcze nie sprawdzona ani kręgosłup do niej nie przyzwyczajony więc ryzyko kontuzji wzrasta dosyć mocno. Trzeba to przemyśleć.
Muszę przeanalizować żywienie z tego wyjazdu ponieważ gdzieś został popełniony błąd w skutek czego miałem potężną zmułę a nie wierzę, że były to tylko parówki ze Stacji Paliw.
Dziękuję wszystkim, który towarzyszyli mi na trasie, tym słabszym i tym silniejszym (było ich po równo)
Szczególnie podziękowania dla Michusa za gościnę w domu a dla szwagra za transport ze Szczecina do Lubina a Ilonie za motywację na trasie i w ogóle za motywację do "trenowania" przed BBT.
Ps. obiecałem to w środku nocy Michusowi więc muszę napisać "zdecydowanie przyjemniej jeździ się za Iloną niż za Michusem - bezdyskusyjnie"
Trasa:
Kategoria 500 i więcej, Gminobranie
28lipca
-
DST
51.00km
-
Czas
02:02
-
VAVG
25.08km/h
-
VMAX
52.00km/h
-
Temperatura
30.0°C
-
Podjazdy
315m
-
Sprzęt Czołg
-
Aktywność Jazda na rowerze
Kategoria do 50
27 lipca
-
DST
84.00km
-
Czas
03:03
-
VAVG
27.54km/h
-
VMAX
55.00km/h
-
Temperatura
30.0°C
-
Podjazdy
505m
-
Sprzęt Czołg
-
Aktywność Jazda na rowerze
Kategoria 50-100
całkiem niespodziewanie....
-
DST
240.40km
-
Czas
09:37
-
VAVG
25.00km/h
-
VMAX
49.40km/h
-
Temperatura
25.0°C
-
Podjazdy
1056m
-
Sprzęt Czołg
-
Aktywność Jazda na rowerze
W ten weekend miałem zamiar pracować bo nazbierało mi się pracy i zaległości ale ... w czwartek Ilona zaproponowała, że mnie zgarnie w drodze do Sławy więc zbyt długo nie oponowałem i dałem się zgarnąć z domu gdzieś tak około 7 z minutami.
Uśmiech i kawa po 90km.
Mały postój na stacji paliw gdzie słodycze tańsze niż w sklepie i pomknęliśmy w stronę celu podróży. Jelona miała już jakieś 90 km w nogach ale drogę do Sławy pokonaliśmy za jednym zamachem (poza jednym, króciutkim sikustopem) a już przed samym celem zatrzymaliśmy się na wiśnie i czereśnie. O ile droga z Lubina do Głogowa była pusta i tylko od czasu do czasu wyprzedziło lub minęło nas jakieś auto to przejazd przez Głogów a następnie jazda do Sławy minęły nam w dosyć sporym szumie automobili oraz klaksonów używanych przez niecierpliwych kierowców bo jak zwykle swoim zwyczajem jechałem gdzieś 1-1,5m od krawędzi jezdni, tak żeby mnie nikt na żyletkę nie wyprzedzał.
Sława o tej porze czyli około 11 jeszcze w miarę senna a plaże puste więc wybraliśmy sobie dogodne miejsce z boku na odpoczynek i moczenie nóg. Znaczy się Ilona moczyła - mi się nie chciało sandałów ściągać.
Posiedzieliśmy, pojedliśmy, pogadaliśmy i zdecydowaliśmy się na powrót. Gdy przechodziliśmy przez plaże, które jeszcze przed paroma chwilami była pusta trochę byłem zdziwiony że jest teraz nabita nieźle ludźmi. Tak popatrzyłem na nich i pomyślałem, że ja bym tak nie był w stanie leżeć plackiem na plaży.
Droga powrotna do Głogowa minęła bardzo szybko i w dobrym tempie a za Głogowem odbiliśmy na Borek i Pęcław żeby Ilona mogła zaliczyć Św. Graala. Ta gmina jest tak nigdzie nie po drodze, że wcale się nie dziwi mnie liczba zaliczających ją osób. Zaliczyłem ją w styczniu i od tej pory zrobiły to tylko 2 osoby, Ilona będzie czwarta w tym roku.
Z premedytacją wybrałem inną drogą do Lubina ponieważ w tę stronę jest bardziej urozmaicona niż ta, którą jechaliśmy do Sławy a poza tym w Lubinie planowaliśmy dłuższy odpoczynek więc można było trochę podjazdów zaliczyć. Trasę Orsk - Lubin jechałem już setki razy i nadal mi się podoba. Obiecałem Ilonie 4 fajne podjazdy ale ona twierdziła, że było ich więcej :D
Dłuższy odpoczynek zrobiliśmy w Barze Pauza gdzie wrzuciliśmy coś na ząb oraz jak to zwykle bywa w takich momentach zrobiliśmy sensację stanem liczników. Właścicielka ostrzegała, że dwie porcje pierogów to dla dziewczyny może być za dużo ale było w sam raz co nie przeszkodziło mi pójść zapytać kiedy podadzą drugą porcję :P. Zobaczyłem wielkie oczy i zapewnienie, że to były dwie porcje. Dla mnie tortilla xxl też była w sam raz.
"Zobaczysz co Ci zrobię tym widelcem za robienie zdjęć"
Fajnie się siedziało w ogródku ale trzeba było spadać bo do Wałbrzycha daleko. Po przejechaniu przez Lubin prowadzenie oddałem Ilonie a sam wygodnie rozsiadłem się z tyłu i podziwiałem widoki (po prawej i lewej) a w Karczowiskach wpadłem na pomysł, że pobawię się w Hipka i zrobię kilka zdjęć z tzw. "perspektywy Hipka"
Perspektywa Hipka :-)
Krajówka nr 3 od Lubina do Legnicy (A4) to dosyć wygodna droga do jazdy rowerem ale większe lub mniejsze zmarszczki oraz podjazd pod Legnicę dały nam trochę w kość. Od Legnicy do Jawora niestety bez pobocza ale tam z kolei ruch zmalał i mniej się człowiek psychicznie męczył.
W Legnicy na rondzie "złotoryjskim" mijaliśmy się z dwoma sakwiarzami, którzy jechali w stronę Złotoryi. Pozdrowiliśmy. Odzdrowili.
W połowie drogi do Wałbrzycha (45km) na stacji Orlenu w Jaworze zrobiliśmy sobie mały postój na kawę i odpoczynek. Kawa nie była mała bo największa jaką oferuje Orlen ale odpoczynek jak to odpoczynek - zawsze za mały.
Mały odpoczynek.
No i tutaj niestety nasze drogi się rozjechały. Ja wracałem do domu a Ilona pojechała dalej. Też do domu.
Już na stacji zobaczyłem, że moja latarka ma słabą baterię, którą rano olałem ponieważ nie miałem zamiaru jeździć do nocy a wyjeżdżając o 21 z Jawora nie sposób było uniknąć zmroku. To była dla mnie dobra motywacja bo przez pierwsze 30 km miałem średnią 30 km/h, później jednak było już gorzej a najgorzej blisko domu.
Ogólnie to bardzo fajnie mi się tego dnia jeździło i mimo, że nie byłem w ogóle przygotowany do tej trasy to nie było stresu. Jedzenie zawsze gdzieś się po drodze kupiło a picia za wiele nie szło.
W sumie podczas całego dnia zjadłem 3 bułki słodkie, 3 małe pizzerki, dwa lody, troszkę pysznego makaronu z sosem serowym i tortillę xxl. Po raz kolejny nie musiałem sięgać po batony. Wypiłem 3 litry wody mineralnej co wydaje mi się jest za małą ilością jak na taki dystans.
Jak to wyglądało wg Jelony dowiemy się gdy tylko admini zaakceptują jej wpis na co czekam z niecierpliwością -> Profil Jelony
No i odblokowali - na prawdziwy opis zapraszam tutaj
Trasa:
Kategoria 200-300
drugi dzień a Ona już daje się we znaki ale jakoś się dotrzemy ....
-
DST
110.40km
-
Czas
03:52
-
VAVG
28.55km/h
-
VMAX
58.10km/h
-
Temperatura
27.0°C
-
Podjazdy
625m
-
Sprzęt Czarnula
-
Aktywność Jazda na rowerze
Nastał poranek i dzień drug ....
No dobra, nie poranek tylko tak naprawdę wieczór ponieważ na drugi dzień testów szosy ruszyłem dopiero około 17tej w większości z przyczyn towarzysko konsumpcyjnych ale też celowo zwlekałem ze względu na pogodę. Nie dość, że było gorąco to jeszcze duszno.
Tym razem postanowiłem zrobić standardową pętelkę i Kochlice
Ogólnie nie jechało mi się zbyt dobrze bo coś szybko się męczyłem to pewnie przez duchotę, gdzieś w połowie pętli stanąłem żeby podnieść trochę siodełko ponieważ wydawało mi się, że mam je za nisko.
Po 50 km doszedłem do wniosku, że to siodełko się dla mnie nie nadaje ponieważ moje szanowne 4 litery czują się na nim mało komfortowo a do tego jeśli tyłek boli po 50 km to coś musi być nie tak.
Nie wiem czy to tylko zmiana pozycji i muszę się przyzwyczaić czy może jestem zbyt mocno rozciągnięty ale dosyć mocno napierają mnie plecy. Znaczy się zbyt mocno rozciągnięty to chyba jestem bo bolą mnie ręce a ulgę daje przeniesienie ich trochę bliżej. Mostek mam bardzo długi (12cm) więc będzie co skracać.
No i coś z tym przednim kołem muszę zrobić bo pstrykania jest już jakby więcej. No nic - mam na to cały tydzień a w razie czego jeździć mam czym więc może i więcej czasu.
Macie jakieś sugestie na te tematy ?
Trasa:
Kategoria 100-200
testowo szosą suchą ....
-
DST
91.20km
-
Czas
03:00
-
VAVG
30.40km/h
-
VMAX
59.40km/h
-
Temperatura
25.0°C
-
Podjazdy
540m
-
Sprzęt Czarnula
-
Aktywność Jazda na rowerze
W czwartek szwagier przekazał mi info, że u kolegi widział fajną szosę więc wieczorową porą wszedłem w jej posiadanie drogą kupna.
Dziękuję bardzo Waxowi za konsultacje podczas zakupów. Mimo, że kiedyś dawno pomykałem na szosie to jestem szosowym laikiem.
W czwartek i piątek nie miałem już czasu, żeby na nią spojrzeć a co dopiero jeździć więc dzisiaj postanowiłem wypróbować mój nowy nabytek
Oto ona. Ślicznotka.
Tak, nie wydaje się wam - ona nie ma SPD, ma platformy :D
Jako, że postanowiłem jeździć tylko po dobrych drogach na próbę wybrałem się do kolegi do Kochlic
Po wyjechaniu na drogę (olałem wszelkie drogi rowerowe) byłem w szoku jak tym pięknie się pomyka i jakie prędkości toto osiąga. Od razu pomyślałem, że na MP ci na szosach rzeczywiście mniej się męczyli i powinni ich za to zdyskwalifikować :D Mój Czołg waży 16 kg a Czarnula 8 więc robi to zasadniczą różnicę. Jak to na nowym sprzęcie cisnąłem tak nawet ostro co dało mniej więcej taki ślad:
Średnia ponad 32 km/h nawet fajnie wygląda bo dotychczas Czołgiem była nieosiągalna.
Zabawiwszy chwilę (wypiłem kawę i opędzlowałem jakieś dobre greckie danie) wróciłem do domu - myślałem, że średnia będzie lepsza ale co dziwne nie była (32 km/h). Średnie i prędkości czytałem z GPSa bo niestety nie mam jeszcze licznika a jak wiadomo GPS może żyć własnym życiem :) Swoją drogą, że wiatrowi też się pomyliło i zamiast wiać w plecy (w tamtą stronę był wmordewind) to wiał gdzieś z boku i wnerwiał tylko.
Powrót:
Jadąc zauważyłem oraz oczywiście usłyszałem, że łańcuchowi należy się smar i mimo, że miałem zamiar od razu jechać do brata to postanowiłem zajechać do domu posmarować łańcuch. Przy okazji wciągnąłem 3 kiełbaski z grilla i poleciałem natentychmiast do brata.
Wiatr nadal mi nie pomagał a tylko wnerwiał podmuchami z boku ale trzymałem dobrą średnią i myślałem, że bez żadnego problemu pobiję zeszło tygodniową średnią na tej samej trasie ale jakież było moje zdziwienie gdy okazało się, że to tylko 0.2 km/h więcej. Fakt, że tydzień temu pomagał mi wiatr a tym razem przeszkadzał ale spodziewałem się czegoś więcej.
U brata zamiast odpoczywać to szalałem z bratankami na trampolinie co zmęczyło mnie chyba nie mniej niż dojazd do nich.
Niechętnie wsiadałem na rower, żeby wracać bo wiedziałem, że już takiej ładnej średniej mieć nie będę bo nie dość, że troszkę w nogach już miałem (wiem dla niektórych to pikuś ale ja jestem z tych cieńszych) a druga sprawa, że teraz było dużo więcej pod górkę :D
Przez większość trasy starałem się nie jechać w dolnym chwycie oszczędzając plecy. Świadom, że moje plecy nie są za bardzo przyzwyczajone to takiej pozycji postanowiłem dopiero tak na 15 km od domu używać dolnego chwytu bez limitu :) w razie czego jak mnie zacznie boleć to zawsze do domu się dotoczę :)
Tak jak spodziewałem się średnia do domu za dobra nie była ale 27,5 z miastem wziąłem w ciemno :D
Specjalnie zapisywałem sobie ślady tak żeby móc porównać poszczególne etapy pomiędzy Czołgiem a Czarnulą i zdecydowanie jest na plus dla Czarnuli. Samo to, że szybciej wciągam moje ociężałe cielsko pod górki bo jednak jest te 7-8 kg różnicy. Mniej zmęczony się czuję po takich 90 km niż gdy jadę trekingiem. Jutro pewnie będzie kolejny dzień testowania Czarnuli chociaż w sumie zastanawiam się nad przednim kołem ponieważ usłyszałem takie metaliczne pstryknięcia, brzdęknięcia i wydaje mi się że to jakaś luźniejsza szprycha i zastanawiam się czy nie lepiej najpierw oddać komuś kumatemu żeby sprawdził co jest. Trochę boję się o te koła żeby ich nie zniszczyć.
Muszę wyregulować też przednią przerzutkę ponieważ raz spadł mi łańcuch przy wrzucaniu na blat. Pewnie trochę rzeczy w międzyczasie jeszcze wyjdzie ale i tak jestem bardzo zadowolony z mojej nowej szosy. Jest fantastyczna. Jestem zauroczony.
Kategoria 50-100
i znów w deszczu
-
DST
81.90km
-
Czas
03:11
-
VAVG
25.73km/h
-
VMAX
54.60km/h
-
Temperatura
15.0°C
-
Podjazdy
453m
-
Sprzęt Czołg
-
Aktywność Jazda na rowerze
Miało być 115km ale znów deszcz pokrzyżował plany z tym, że dzisiaj zaczął padać po 29 km więc nie miałem innego wyjścia jak kręcić choć przyjemność z tego kręcenia była słaba.
Po obiedzie pojechałem sobie do brata bo ponoć bratanek obchodził urodziny. Kręciłem sobie standardowo i po 10 km zobaczyłem na liczniku średnią coś ponad 26 więc zdziwiony kręciłem dalej tylko zacząłem jeszcze mocniej dociskać. Gdy w przed Rudną zobaczyłem, że średnia jest już w okolicach 28 km/h postanowiłem podkręcić średnią i ostro zabrałem się za pracę. Kręciłem mocno i nawet wyprzedzający mnie brat zauważył, że coś tempo mam dzisiaj mocne a szwagier gdy znienacka podjechał do mnie pod Gawronami zdziwił się, że on jedzie 40 km/h i "nie jest w stanie" mnie wyprzedzić. Fakt że na jego widok trochę podkręciłem tempo ale tak mniej więcej starałem się trzymać po równym. Jechał tak szwagier obok mnie z 500-700m ale kazałem mu odjechać bo wiedziałem, że jak pojedzie tak z 5 km to się zajadę bo będę się nakręcał. Na "stopie" przed Orskiem zaobserwowałem 40km/h a na ostatnią górkę starałem się wtoczyć nie schodząc z 30. Nagrodą za ten niemały wysiłek była średnia 30,5 km/h. Mogłem sobie na takie coś pozwolić ponieważ wiedziałem, że posiedzę teraz około 2 godzin i będę miał czas na małą regenerację.
Nawet specjalnie zapisałem ślad z tego odcinka:
Fajnie wcina się dobrą karkówkę i inne smakołyki ale niefajnie się rozpadało i już miałem ochotę spakować rower do auta i jechać do domu ale postanowiłem mimo wszystko pojechać w deszczu i wykręcić te brakujące mi do założonego czerwcowego limitu 80 km.
Niestety dziury deszcze a później jeszcze mocny wiatr zabrały mi radość z jazdy. Do Ścinawy jeszcze było jako tako ale później wiatr robił ze mną co chciał, momentami nawet to, że położyłem się na lemondce nic nie pomagało ale dużo ryzykowałem ponieważ droga była pełna dziur co w połączeniu ze śliską nawierzchnią i lemondką mogło się źle skończyć.
Z ulgą dotarłem do domu i dokręciłem do 80 km. Niestety średnią trafiło. Mnie też bo jak podjechałem pod dom przestało padać. ;/
Całość trasy:
Kategoria 50-100
Na rozruszanie po dwóch tygodniach bezruchu
-
DST
85.00km
-
Czas
03:26
-
VAVG
24.76km/h
-
VMAX
42.80km/h
-
Temperatura
15.0°C
-
Aktywność Jazda na rowerze
Na rozruszanie - trochę spacerowo, trochę na rozruszanie i w końcu po 45 km zaczęło mi się dobrze jechać a średnia cokolwiek podnosić więc dopadł mnie deszcz i nie mając nic przeciwdeszczowego skróciłem sobie drogę do domu.
Ślady nie ma bo wsadziłem wyczerpane bateria a na dodatek uznałem, że zapasowych nie trzeba bo to max 100 km.
Kategoria 50-100
Kolejne bicie rekordu :)
-
DST
300.50km
-
Czas
14:58
-
VAVG
20.08km/h
-
VMAX
44.70km/h
-
Temperatura
13.0°C
-
Podjazdy
2048m
-
Sprzęt Czołg
-
Aktywność Jazda na rowerze
Zdziwieni, że nie ma nic więcej niż 512 km ? No tak, nie dopisałem jakiego rekordu było bicie.
Dwa tygodnie temu gdy śrubowałem swój rekord do 330 km, moja towarzyszka rowerowej niedoli z tego dnia czyli Jelona pobiła swój życiowy rekord kręcąc 220 km i na drugi dzień gdy tworzyłem wpis umówiliśmy się, że tydzień po MP zrobimy kolejne bicie jej rekordu tym razem tak, żeby była trójka z przodu.
Dzień przed planowaną jazdą widziałem to raczej cienko, Ilona w tygodniu miała dwie albo trzy nieprzespane noce, ja nie mniej zmęczony, prognozy niesprzyjające raczej, no ale w myśl powiedzenia "jak nie my to kto? jak nie jutro to kiedy?" postanowiliśmy, że nie ma co zmieniać planów a na dodatek Ilona wyszperała, że pogoda nie będzie taka zła bo dopiero wieczorem ma popadać (ja takiej nie widziałem ale niech jej będzie).
Budzik zatarabanił o 4:15 po 3h snu. Zawsze "zapomnę" się wyspać przed dłuższymi trasami, nie wiem skąd ta przypadłość. Zrobiłem kanapki (cały chleb - będzie z 500g) i spakowałem sakwę a wszystko to wraz z rowerem do auta po czym oddaliłem się w kierunku Wałbrzycha. Pierwotnie miałem pomysł żeby jechać rowerem więc była by to prawie kolejna 500 ale ze względu na pogodę oraz ilość nawarstwionego zmęczenia zrezygnowałem z tej opcji dodatkowo mając świadomość, że po powrocie do domu czeka mnie ostra praca ponieważ na rano miałem do skończenia projekty a w tym przypadku nie ma zmiłuj się.
Jakoś w połowie drogi lunęło jak z węża strażackiego ale miałem nadzieję, że szybko minie i minęło ale już w Wałbrzychu znów zderzyłem się ze ścianą wody. U Ilony pod domem chwilę zaczekałem zanim skończyło padać ale po rozpakowaniu roweru znów pompa. Na szczęście później się uspokoiło i można było się szykować.
Z umówionej 7 do 7:30 zrobiła się prawie 8 zanim ruszyliśmy.
No to jedziemy. I od razu Ilona daje mi wycisk. 4,5 km podjazdu i mały zjazd, później 2 km podjazdu i większy zjazd. No i jak by wyglądała trasa bez kolejnej przełęczy więc wdrapujemy się przez 10 km na przełęcz Walimską, która nie była by taka zła gdyby nie było kostki. Oj przydał by się tutaj Kot na swojej przełajówce - miała by na co kląć :D W międzyczasie Ilona wskazuje mi napis przed cmentarzem "Wir ruhen hier", który tak rozbawił kolegów z forum. Nie muszę oczywiście pisać, że pod te wszystkie górki Ilona jedzie z przodu i dyktuje tempo a ja potulnie za nią dotrzymując "kroku" Nawet skojarzyło mi się, że jak Bieluńka za Bieluniem (wiedzą o co chodzi tylko osoby, które znają mnie z dzieciństwa).
Gdy wjechaliśmy na przełęcz to sobie pomyślałem, że pół sukcesu za nami ale niestety pomyliłem się. Pogoda nie dawała nam żyć, jeśli nie chlapało z nieba to z drzew a jeśli już nie z drzew to spod kół. Za chwilę znów zaczynało padać a 10 minut później grzać tak, że nie szło wytrzymać. Przebieraliśmy się jak świadkowa na weselu. Ilona miała na czole dwie pary okularów i zakładała je w zależności od tego jaka była pogoda. Przeliczyliśmy się również z profilem trasy nie spodziewając się takich pagórków aż do 105 km. Niestety przy pagórkach i takiej pogodzie przegrzania i wyziębienia nie sposób uniknąć i z przyjemnością przywitaliśmy piękne rozpogodzenie gdzieś w okolicach 99 km gdzie zrobiliśmy sobie mały postój. Tak było ładnie, że postanowiłem zdjąć nawet długi rękaw i cieszyć się słońcem. Zbyt długo się nie pocieszyłem bo zanim zdążyłem przełknąć pierwszą kanapkę zachmurzyło się i lunęło na nas z niebios. Pomyślałem, że pewnie słonko rozchmurzy buzię biorąc przykład z Ilony i będzie można jechać na krótki rękaw ale po 15 km dałem za wygraną i znów się ubrałem jak trzeba. W międzyczasie Ilona straciła bidon, który po upadku na asfalt zaczął sikać izotonikiem.
Tutaj miało być jedyne zdjęcie z jazdy, które wyszło ale cenzura nakazał jego usunięcie. Na reszcie twarz zasłonięta dłonią a tych gdy byłem Bieluńką nie godzi się publikować.
Na równinach jak to na równinach prawieżewmordewind dawał się nam we znaki i to ostro - na pagórkach średnia co prawda podskoczyła ale na równinach ciężko ją było podnosić a na dodatek od prawie początku (jeśli nie od początku) Ilonę bolało kolano i już domyślam się jak kochała ten wiatr. Chyba nawet pytałem czy nie skracamy pętli ale usłyszałem, że skoro ma być 300 to 300. Zero kompromisów.
Droga z Grodkowa do Lewina Brzeskiego idzie nam bardzo sprawnie. Gdzieś na 150 km stajemy znów na małe szamanko i wpadam na pomysł, żeby zajechać do Brzegu do McDonalda i odpocząć chwilę, to miała być motywacja połączona z zasłużonym odpoczynkiem gdzieś na 180 km. Naładowani pozytywnie oczekującym nas odpoczynkiem w tej "restauracji" kręcimy bardziej ochoczo, aż do momentu, w którym szwagier mój uświadamia mnie, że próżno w Brzegu szukać Maca. No cóż, uzgadniamy, że do Oławy czekać nie będziemy i co by nie było sensownego to tam zjemy ale widzę na twarzy Ilony, że strategia firmy McD zawiodła ją.
W międzyczasie jeszcze przed Lewinem usłyszałem, że łańcuch Ilonie rzęzi całkiem podobnie jak mi na Antywyprawce w listopadzie ale niestety mój olej pozostał w samochodzie. Przesmarowałem sobie ale o koleżance zapomniałem. W sumie to nie zapomniałem bo nawet myślałem żeby zapytać ale później jakoś wypadło z głowy i jak ruszyliśmy to łańcuch jeszcze dobrze pracowałem więc sobie pomyślałem, że ogarnięta dziewczyna i o tym pomyślała. Później powiedziała, że owszem pomyślała ale nie zrobiła :D
Skoro zaczął już nas oboje ten niesforny łańcuch wkurzać to zaczęliśmy szukać jakiegoś kawałka oleju żeby go przesmarować. Niestety na stacji luzem nie mieli a cały Popielów poszedł akurat do kościoła i nie było takich bezbożników jak my żeby "pożyczyć" i dopiero wioskę dalej jakiś pracujący w sobotę Pan obdarował nas olejem do łańcucha(do piły motorowej). Dziękujemy.
Odra. Fajnie by było gdyby tej barierki nie było na zdjęciu.
Od tej pory powinno być tylko lepiej. W Brzegu po dwóch zapytaniach na ulicy trafiamy na Nuggets House gdzie zamawiamy po dużym zestawie skrzydełek z frytkami i longerem. Nawet mi jako słabemu entuzjaście tego typu jedzenia smakuje a jakoś strasznie głodny nie jestem.
Nie zdążyłem nawet zdjęcia zrobić i już zjedzone. Szybko.
Ponad godzina odpoczynku dobrze nam robi bo nie zniechęcamy się gdy skracając sobie drogę do Oławy najpierw trafiamy na kostkę a później na drogę polną w lesie. Na domiar złego Ilona nie ma dobrej latarki z przodu tylko w sakwie i ciężko się jej za mną jedzie. Obawiam się czy czasem któreś z nas nie złapie gumy w tym ciemnym pełnych komarów i innych insektów lesie ale na szczęście to tylko moje czarne myśli - rzeczywistość jest jaśniejsza.
Jako, że jedziemy śladem od końca do początku to mam mały problem w nawigowaniu po jednokierunkowych i w Oławie wychodzi trochę nie tak jak powinno ale też nie jest źle. W ogóle z tym śladem to jest tak jak ostatnio bo wprowadzamy zmiany w locie więc nawigowanie nie jest takie jak na MP że jechałem po śladzie - tutaj trzeba patrzeć, żeby się w końcu wjechać na ten ślad, później żeby skrócić drogę a na koniec żeby go znów odnaleźć. Pomocna w tym jest mapa, którą wiezie Ilona bo szybciej można zapamiętać nazwy miejscowości i trasę (jestem wzrokowcem) no i więcej terenu na raz ogarnąć.
Od Oławy jedziemy pustymi drogami wojewódzkimi i tylko raz na jakiś czas wyprzedza nas jakieś auto. Później sądząc, że mamy dzięki zmianom trasy nadrobione już wystarczająco kilometrów postanawiamy na dobre pożegnać się ze śladem i nie zapuszczać się na Ślężę ani nawet do Sobótki tylko od razu wjechać na krajówkę i jechać do Świdnicy. Ilona z początku niepewnie reaguje na jazdę krajówką ale obiecuję jej, że ruchu nie będzie. Tuż przed krajówką (239km czyli dokładnie 60 po obiedzie) Ilona zarządza postój na kryzysowy makaron, który zjadamy stosunkowo szybko siedząc na drodze/trawie w połowie drogi między wioskami przyświecając sobie latarką.
Makaron jest nie byle jaki bo z jakimś bardzo dobrym sosem, którego nazwy nie pamiętam ale ten kto robił pewnie wie.
Pięknie się wcinało ten makaron ale do rana tak siedzieć nie będziemy więc ruszamy z mocnym postanowieniem, że jak tylko znajdziemy stację po drodze to stajemy na kawę.
Stację napotykamy jakieś 10 km dalej, kupujemy po kawie i rozgaszczamy się przed stacją. Ja na kostce a Ilona na workach z marchwią - w końcu to moja ulubiona stacja Pieprzyk więc marchew musi być:D Już po wypiciu kawy dołączają do nas pracownicy stacji nie mogąc wyjść z podziwu, że jedziemy tyle km a oni na pobliską Ślężę boją się wybrać. Typowa rozmowa.
Żegnani przez pracowników stacji dobrymi życzeniami ruszamy w ostatni etap naszej wycieczki. Nie forsuję specjalnie tempa jak to trochę starałem się robić wcześniej ponieważ na stacji Ilona zauważyła że zrobiły się jej na kolanach jakieś krwiaki a jeszcze wcześniej mówiła, że coś sobie zerwała bo nie za bardzo chodzić może ale jechać bez problemu. Trochę wystraszyłem się tego.. Nie wiem czy to kawa czy może to że zaczęliśmy więcej rozmawiać na interesujące tematy ale przestało mi się chcieć spać i nawet nie pamiętam kiedy dojechaliśmy do Świdnicy gdzie podjęliśmy decyzję, że jednak nie jedziemy do Wałbrzycha drogą 379 tylko dalej na wprost krajową 35 a tam czekał na nas znajomy już podjazd w Świebodzicach oraz wspinanie się już po Wałbrzychu. Te ostatnie km są tak ciężkie dla Ilony, że wjeżdża je na najlżejszym przełożeniu co jej się na ogół nie zdarza. W Wałbrzychu zjeżdżamy jeszcze na hotdoga i sprawdzamy stan licznika. Niestety brakuje kilku km więc mam okazję zobaczyć codzienną drogą Ilony na Polibudę oraz powrót okrężną drogą plus małe dokręcanko na krajówce. Dopiero gdy jesteśmy pewni, że będzie te 300 rekordzistka pozwala zjechać do domu. Jak trzeba być zdeterminowanym żeby mimo kontuzji obu kolan oraz totalnym braku sił dokręcać co do metra do 300 km mimo zapewnień że ten licznik trochę zaniża i 1-2 km na pewno zaniżył.
Pod domem ostatnie rozmowy, zdjęcia, pakowanie, pożegnanie i można lecieć do domu. Co prawda ponoć wyglądałem jak idź stad i nie wracaj i Ilona obawiała się o mój powrót więc dawała do wyboru różne możliwości noclegowe ale ja stwierdziłem, że nie w takich warunkach jeździło się nie takie km samochodem więc to dla mnie nie problem. Trochę miała rację bo z dużymi problemami zajechałem na stację ulubionej firmy za Jaworem i zatankowałem LPG po 2,20 pln, wypiłem kawę i orzeźwiłem się zimną wodą co wystarczyło w sumie do Lubina gdzie zacząłem mieć ponownie problemy z utrzymaniem toru jazdy.
Po dystansie dla większości "normalnych" ludzi nieosiągalnym
Podsumowanie:
Ilona to twarda dziewczyna. Jechała z bólem kolana prawie od początku a drugie zaczęło ją boleć gdzieś od połowy ale nie poddała się. Nie wiem czy to dobrze czy źle ale nie lubię zmuszać do niczego więc pozostawiłem jej decyzję co zrobi z tym fantem.
Dodatkowo wszystko się sprzysięgło przeciw nam: deszcz, wmordewind, praca/uczelnia, nawet łańcuch, który zgubił smar. Był pot, była krew ale łez nie widziałem ...... mimo, że jak okazuje się były na wjeździe od Świebodzic do Wałbrzycha (właśnie się dowiedziałem).
Mam nadzieję, że nie załatwiła na amen swoich kolan i że będzie mogła jechać na zaplanowany wyjazd z P. na długi weekend po górach.
Ma teraz swój wyśrubowany rekord i nie będzie go łatwo pokonać choć myślę, że na koniec sezonu spokojnie będzie miała wyższy o te 100 km.
Co do mnie to nie zjadłem ani jednego batona z czego jestem dumny. Przywiozłem do domu też połowę kanapek ale to zasługa postoju w Brzegu i makaronowi kryzysowemu Ilony. Bardzo mało piłem co zostało mi nawet "wypomniane". No i przywiozłem 24 nowe gminy.
Zmęczyłem się nie mniej niż na MP ale to może dlatego, że suma podjazdów była taka sama, wiatru było dużo w twarz, dużo deszczu wymuszało stawanie co chwilę, żeby coś na siebie założyć/zdjąć a swoje dołożyło ogólne zmęczenia tygodniem. Nie miałem dnia odpoczynku jak w przypadku MP.
A na zakończenie to tak jak to rmk skomentował pod wpisem z ostatniego maja "Świetny pomysł na trasę, konkretne przewyższenie, znakomite towarzystwo - czegóż chcieć więcej?" No właśnie.
Kategoria 300-400, Gminobranie
Maraton Podróżnika - veni, vidi, vici
-
DST
512.00km
-
Czas
21:04
-
VAVG
24.30km/h
-
VMAX
52.50km/h
-
Temperatura
28.0°C
-
Podjazdy
2193m
-
Sprzęt Czołg
-
Aktywność Jazda na rowerze
Po tygodniowym odpoczynku od ostatniej trasy górskiej pojechałem w Maratonie Podróżnika, który był jednocześnie kwalifikacją do BBT
Trasa MP to 510 km a aby zdobyć kwalifikację BBT należało przejechać ją w czasie poniżej 27h.
Zacznę od wyjaśnienia tytułu tego wpisu:
veni - wystartowałem w MP
vidi - zobaczyłem się z uczestnikami MP, tymi, których znałem już wcześniej i tymi poznanymi w trakcie
vici - udało mi się pokonać dystans, własne słabości, przeciwności losu, Ola zniechęcającego mnie przez pół trasy i eranis, która przed MP groziła, że mnie zmasakruje
Do rzeczy:
Maraton Podróżnika jak już większość osób czytająca tę relację wie to maraton rowerowy zorganizowany przez użytkowników forum podrozerowerowe.info, a który jest pokłosiem sukcesów naszych forumowiczów w MRDP.
Startujący w MP mieli do wyboru dwa dystanse 300 km i 500 km. Jako, że jak kiedyś już napisałem lubię porywać się na rzeczy niemożliwe zapisałem się na ten dłuższy dystans. Im bliżej było startu tym mocniejsze było u mnie przekonanie, że przesadziłem. Postanowiłem więc tydzień wcześniej zrobić sobie sprawdzian generalny w postaci pokonania w miarę górskiej 300 km trasy. Sprawdzian wypadł pomyślnie (choć obawiałem się, że skoro Ilony nie będzie na MP to kto mnie będzie holował) i po wykręceniu tych 330 km miałem plan żeby jeszcze w tygodniu dokręcić 2x100 km jednak we wtorek złapało mnie przeziębienie i do końca tygodnia nic nie jeździłem więc tym bardziej przed wyjazdem miałem lekkiego pietra.
No ale dość rozczulania się nad sobą.
Dojazd (piątek 06.06.2014)
Do bazy maratonu mam 560 km więc pakuję rower z rana i około godziny 10 wyjeżdżam z Lubina kierując się w stronę Warszawy przez Wieluń i Bełchatów gdzie łapią mnie korki. Warszawa i okolice też nie rozpieszczają ale udaje mi się pomyślnie zajechać do Juliana i Kingi około godziny 17 gdzie uraczony dobrym obiadem odpoczywam w doborowym towarzystwie - byli tez Loginy. Jestem bardzo wyluzowany i mojego spokoju nie zmącił nawet tekst Juliana "Wąski, jak chcesz przejechać te 500 km jutro to radził bym Ci tej surówki nie ruszać.... możesz dużo papieru potrzebować na trasie" Wszamałem, była bardzo dobra i nie zaszkodziła. Julkowi widać smakowała i chciał więcej dla siebie :D
Wypiłem jeszcze kubek kawy i po oglądnięciu meczu reprezentacji naszego kraju wyjechałem do Skrzeszewa.
Po przybyciu do bazy okazało się, że jestem jednym z ostatnich. Ciężko tak wpaść między ludzi, którzy już się znają, rozmawiają . Na szczęście znałem już kilka osób więc jakoś w miarę to poszło. Poznałem wielu ludzi, których dotychczas znałem tylko z forum i BS. Nawet Królowa BS łaskawie podała mi swą dłoń.
Tego wieczoru furorę robił Kurier, który szukał chętnych na "Dzidę od samego startu do mety" ale chętnych niestety nie było.
Jak zwykle bywa w takich przypadkach śpiochy poszły spać i nie mając nic innego do roboty tez musiałem to zrobić. Niestety albo stres albo nowe miejsce - choć może jedno i drugie nie pozwoliło mi zasnąć ale dzięki temu mogłem rankiem zameldować kto jak głośno chrapie :)
Maraton:
Śniadanie. Przygotowanie roweru i bagażu. Wyjazd przed 8 pod kościół. Każdy z nas otrzymał dwie fajne plakietki, jedną na bagaż drugą na rower.
Jak dla mnie bomba. Czerwonych sakw Crosso było kilka więc łatwiej było szukać swojego bagażu ale drugą tak niefortunnie przyczepiłem do bagażnika, że wnerwiała mnie pół trasy choć Pająk często mi ją ze swojej poziomki poprawiał za co jestem mu wdzięczny.
godzina 8:00 start ostry spod kościoła w Skrzeszewie
Aby jechać zgodnie prawem jechaliśmy podzieleni na 3 grupy. Jechałem w pierwszej, której dowodzącym był Wilk. Założenia były takie aby trzymać średnią około 25 km/h. Całkiem jeszcze udało się to do Łukowa gdzie mieliśmy postój gdzieś w rynku. Jazda w grupie to coś innego niż solo. Jedzie się o wiele łatwiej i mniej wyczerpująco - nic dziwnego, że po tych 65 km raczej nie widziałem na twarzach zmęczenia. Ogólnie pełne rozluźnienie i dobra zabawa co obrazuje poniższe zdjęcie:
Księgowy pewnie nie wierzył gdy mówiłem, że wrzucę to zdjęcie na BS :P
i to też obrazuje :P
Już przed drugim postojem zaplanowanym w Kozłówce podział na grupy się rozmywa i tworzą się całkiem naturalnie nowe grupki.
W dalszą trasę do Lublina i dalej do Bychawy na miejsce trzeciego planowanego postoju wybieram się w składzie naszej pierwotnej grupy czyli z Wilkiem, Eranis, Kotem, Krzyśkiem i Blondasem. Do Lublina jedziemy razem chociaż na podjazdach różnie bywa ze wspinaniem się tym bardziej, że na jednym ze zjazdów kolega wysypał się i stajemy na chwilę pytając czy nie potrzebuje pomocy a w tym czasie nasza grupa urywa się w związku z czym musimy ostro gonić co oczywiście robimy z radością. Gonimy kilkanaście km i łapiemy grupę gdy wdrapuje się pod górkę. Do Lublina wjeżdżamy razem przechwytując przy okazji kilku naszych, którzy odpadli z grupy napinaczy. Niestety w Lublinie sygnalizacja świetlna rozdziela nas a na domiar złego zatrzymujemy się z Ricardo na stacji (po wodę i lody) skutkiem czego musimy ostro gonić aby dogonić ...na postoju.
Od Bychawy maraton nabiera innego wymiaru. Zanim zdążyłem się zebrać Wilka i reszty grupy już nie było. Została tylko Eranis. Coś czuję, że specjalnie ale nie wiem czy dlatego, że chciała ze mną jechać czy, że chciała zrobić ze mnie wiatrak i pokazać gdzie jest moje miejsce w szeregu. Dla swojego komfortu psychicznego przyjmę, że pragnęła ze mną kręcić te ponad 300 km.
Żeby nie przesadzić trzymaliśmy 27 km/h z czego bardzo kontent był Pająk jadący od pewnego momentu za nami na a poziomce a wzbudzający w przejeżdżanych miejscowościach niemałą sensację. Później mieliśmy jeszcze towarzystwo kolejnej poziomki i kolegi jadącego na szosie, którego imienia nie znam i tak sobie spokojnie kręciliśmy w stronę Szczebrzeszyna. Kilometry ubywały, słońce prażyło niemiłosiernie no i nastały górki. Najpierw podjazdy w okolicach Komodzianki i Teodorówki a później Szczebrzeszyna. Podjazdy pokonywałem z gracją, nie spiesząc się i nie męcząc skutkiem czego zostawałem oczywiście z tyłu za całą grupą. Niestety, po pierwsze marny ze mnie góral a po drugie nie chciałem się spalić bo do końca daleko. Moja grupa była wierna ponieważ na szczycie podjazdu do Szczebrzeszyna poczekała na mnie (Eranis i Pająk).
Pająk. (c) MichałZ
W Szczebrzeszynie, tam, gdzie chrząszcz brzmi w trzcinie był postój obiadowy więc zamówiłem sobie żurek i schabowego. Żurek był szybko i nawet smaczny. Schabowy po godzinie i nie smakował mi ale człowiek nie świnia i zje wszystko żeby tylko mieć siły kręcić dalej.
Jako, że sława o naszej idealnej grupie rozniosła się szybko, pod obiedzie w Klemensie dołączyli do nas kolejni maratończycy w osobach Konrada i Księgowego. Wtedy to nawet Eranis była zadowolona bo mówiła "Ale fajnie, noc, ja i 5 facetów" pewnie miała na myśli, że w razie czego jej pomożemy. Naiwna. Takiego wała - jak ona nam nie pomoże to my jej na pewno nie. Zresztą co ona nie zna mnie? największego forumowego szowinisty - no może prawie największego :D
W Nieliszu mieliśmy mały postój, na którym odpadł od nas Księgowy. Jego latarka nie wytrzymała wysokiego poziomu miejscowych atrakcji w postaci dziur i został aby wziąć z nią rozwód oraz zaprzysiąc się tymczasowo z lampką Roberta (chyba). Wszyscy wiemy, że w naszym kraju sprawy rozwodowe potrafią ciągnąć się niemiłosiernie więc nie czekaliśmy zbytnio na niego ale za to zgarnęliśmy Ola ponieważ warto mieć ze sobą moderatora. Zawsze zmoderuje coś jak przesadzimy. (później wyszło, że to jego powinno się moderować) Przez pierwszą część nocy razem z Konradem nadawaliśmy tempo, które ponoć było fantastyczne ponieważ słyszeliśmy z oddali pełne radości pokrzykiwania Eranis i Ola. Dało się słyszeć słowa powszechnie uznawane za wulgarne ale wyrażające radość z faktu, że już prawie dochodzą nas.
Konrad straszył podjazdem przed Piaskami więc oszczędzałem mocno siły i być może dlatego para E&O była taka zachwycona tempem ale podjazdu nie było - była za to krajówka po której jechało się szybko oraz po skręcie w stronę Łęcznej Giovanni, bez latarki, którego przygarnęliśmy i który wiernie trzymał nas się do samego końca (no może z małymi przerwami na robienie zdjęć)
Przed Łęczną zrobiliśmy małą nasiadówę na stacji moya, hot-doga zjadłem ale moją ulubioną zieloną herbatę zostawiłem na parapecie co postanowiłem odreagować mocniej depcząc po sandałach a to oczywiście nie pozostało bez reakcji współtowarzyszy, którzy tworzyli teorie spiskowe z parówką z hot-doga w tle. W ogóle nie wiem o co im chodziło, coś mówili o parówce i siodełku. Chyba im słońce zaszkodziło w dzień.
Jechali z nami strażacy ? (c) MichałZ
W Łęcznej czekali na nas Magfa i Michał. Był to kluczowy dla mnie postój ponieważ błędy z tego postoju były bardzo brzemienne w skutkach. Ubrałem lichy bo lichy ale polar i skarpetki. No właśnie, ta historia zaczęła się jakieś 70 km wcześniej gdy odkryłem, że jako jedyny z frakcji sandałowej jadę bez skarpetek i jest mi strasznie zimno w nogi, tak zimno, że najstarsi górale nie pamiętają takich mrozów. Zlitowała się nade mną Eranis i wspaniałomyślnie oddała mi swoje rękawki abym cudownie zamienił je na skarpety co bardzo szybko podchwyciłem, tak szybko aby nie zdążyła się z tego wycofać. Wiadomo, że kobieta zmienną jest a ja z zamarzającymi stopami jechać nie miałem zamiaru. Wróćmy znów do Łęcznej. gdzie do tych rękawków dołożyłem skarpety oraz polara i jakieś 20 km dalej zacząłem zasypiać. Dopiero rano na 70 km przed metą okazało się, że z przegrzania. Zdarzało mi się przysypiać na lemondce, raz uderzyłem głową w nią a kilka razy zapomniałem pedałować. Zdaje mi się, że nie tylko ja miałem kryzys bo jakoś nikt nie kwapił się do rozprowadzania peletonu ponad te niebotyczne 20 km/h :D dopiero po jakimś czasie w Eranis wstąpiło jakieś zło i wrzuciła na blat 27 km/h - darłem się na nią, że nas zajedzie ale ona przez dobre 25 km nie przestawała - trochę zwolniła później do 25 ale moje nogi nie chciały kręcić. Ratunku kobieta mnie bije !!!!!
Rękawki. (c) MichałZ
W Parczewie na stacji kusiło mnie żeby zostawić w aucie serwisowym "polar" ale niestety zostałem wyśmiany więc nadal się kisiłem i mój kryzys w sumie trwał około 70-80 km. Dużo za długo.
Gruppenfahren. (c) MichałZ
Gdzieś na 460 km czekało na nas auto i zrobiliśmy sobie mały postój, coś przegryźliśmy przebraliśmy się i hajda na Skrzeszew.
Dogonił nas Księgowy i hansglopke na poziomce, przebrałem się w strój oficjalnego mima MP i pognaliśmy dalej
Oficjalny mim MP. (c) MichałZ
I tutaj okazało się kto jest kim. Księgowy okazał się ściemniaczem i mistrzem gry psychologicznej bo cały wyścig mówił, że ledwo przędzie, że jechać nie może, że sił nie ma - a te 50 km przed metą jak wyskoczył zza moich wąskich pleców, jak zakręcił mocniej korbą to tyle go było widać. To jeszcze nic. Zgadnijcie kto kolejny wyskoczył zza pleców? Pająk. Jaki to Pająk. To Tarantula jadowicie ugryzła w piętę.I Ty Brutusie ?? ;-( Następnym razem nie możemy przygarniać tych, którzy nasze ucho łechcą i prawią piękne komplementy o idealnym tempie itp. Co innego Olo, cały czas mi powtarzał, że nie mam szans na ukończenie MP, że padnę po drodze, śmiał się, że idealnie rozprowadzam peleton do zawrotnej prędkości 20 km/h ale nie uciekł - był wierny tak mocno, że aż go zostawiliśmy w tyle :D
Finisz: gdzieś po 25 godz 40 minutach w Skrzeszewie
Nie było strzałów na wiwat, szampana ani podium ale była wielka satysfakcja, uśmiechy i gratulacje pozostałych maratończyków
Podsumowanie:
Całość super udana. Nie wiem ile zjadłem i ile wypiłem bo nie liczyłem. Przejechałem gdzieś około 512 km.
Jestem zadowolony ponieważ to moja życiówka oraz otwarte drzwi do większych maratonów.
Zdobyłem doświadczenie potrzebne w takich maratonach (niewiele go ale zawsze to coś) - już wiem co źle zrobiłem a co dobrze. Wiem na ile mogę sobie pozwolić.
Ten maraton przejechałem ani razu nie wychylając się ze strefy bezpieczeństwa ale w kolejnych trzeba będzie poza tą strefę wychodzić bo to da jeszcze większą satysfakcję.
Teraz tylko pozostaje jeździć większe dystanse aby w kolejnym maratonie móc jechać z jeszcze lepszymi :)
Dziękuję wszystkim, którzy jechali w MP a w szczególności tym, z którymi dane mi było jechać w jego drugiej części - tej za Bychawą czyli Eranis, Pająkowi, Olowi, Konradowi, Giovanniemu, koledze jadącemu na szosie Jamisa. Fajnie się jechało, rozmawiało, opowiadało głupoty i fajnie się słuchało jak zdzieracie ze mnie łacha. Jeśli kogoś pominąłem, to proszę mi napisać - dopiszę :)
Szczególne podziękowania za pomoc i troskę dla obsługi naszego wozu technicznego w osobach Magfy i Michała. Dzięki za poświęcony czas noc i w ogóle.
No i zapomniał bym prawie :P Dzięki Eranis za rękawki. Wspaniale ogrzewały moje stopy. Troszkę się zabłociły gdy wjechaliśmy w wodę na drodze, która to w połączeniu z sandałami sprawiła, że są teraz wyjątkowe i zakładając je będziesz mogła sobie przypomnieć jak to wspaniale było przejechać MP w towarzystwie tak wyjątkowych ludzi jakimi byli Twoi towarzysze o Królowo.
Droga powrotna do domu znów prowadziła przez Warszawę a raczej Józefów, gdzie zostałem ugoszczony przez Juliana oraz Żuliettę. Dziękuję Wam bardzo.
W poniedziałek o 7:30 byłem w domu. Rychło wczas bo czekała mnie praca aż do 20tej.
Trasa:
Kategoria Gminobranie, 500 i więcej