Waskii prowadzi tutaj blog rowerowy

Wpisy archiwalne w kategorii

500 i więcej

Dystans całkowity:8009.80 km (w terenie 0.00 km; 0.00%)
Czas w ruchu:339:59
Średnia prędkość:23.56 km/h
Maksymalna prędkość:74.00 km/h
Suma podjazdów:44869 m
Liczba aktywności:14
Średnio na aktywność:572.13 km i 24h 17m
Więcej statystyk

Maraton Rzeźnika

  • DST 535.00km
  • Czas 27:39
  • VAVG 19.35km/h
  • VMAX 73.50km/h
  • Temperatura 38.0°C
  • Podjazdy 7000m
  • Sprzęt Czarnula
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 14 czerwca 2015 | dodano: 20.06.2015

To była niezła rzeźnia.
Opis pojawi się niebawem a w tym momencie chciałbym podziękować wszystkim, którzy mi kibicowali i wspierali na trasie.
Wasza pomoc była wielka i bez niej jechało by się o wiele ciężej. Sam fakt, że kibicuje mi tyle ludzi nie pozwolił na rezygnację gdy czułem, że mój organizm mówi NIE.
Dziękuję.
Póki nie ma relacji zapraszam na FB gdzie wrzuciłem kilka zdjęć z trasy oraz na bieżąco zamieszczałem moje wypociny..... link


Trasa:


Kategoria 500 i więcej, Czarnula 2015, Gminobranie

Ostatni test przed MP

  • DST 510.00km
  • Czas 20:43
  • VAVG 24.62km/h
  • VMAX 54.35km/h
  • Temperatura 20.0°C
  • Podjazdy 2500m
  • Sprzęt Czarnula
  • Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 30 maja 2015 | dodano: 31.05.2015

Ten weekend miał być ostatnim testem przed Maratonem Podróżnika, którego najnormalniej w świecie się boję.
Miał to być test wytrzymałości w jeździe solo. Jeszcze nie jechałem tak dużego dystansu solo ponieważ zawsze ktoś się znalazł do towarzystwa. Tym razem też tak miało być bo umówiony byłem z Waxem ale okazało się, że musi służbowo być w innym miejscu w Polsce i wspólna jazda odpadła.
Wieczorem w środę postanowiłem jeszcze kogoś znaleźć ale jak to u mnie bywa specjalnie nie chwaliłem się nikomu dystansem, który chciałem pokonać i poszukiwania były bardzo wybiórcze. Celem był Gdańsk a z wpisów na forum zapamiętałem, że jest jedna dziewczyna, która chciała tam pojechać więc kiedy tylko spotkałem ją na czacie u Yoshka zaproponowałem wyjazd ale niestety okazało się, że ma zaległą imprezę urodzinową i gości więc również odpada. Ale jednak ... tym zapytaniem coś uzyskałem .... propozycję wspólnej kawy przy zachodzie/wschodzie słońca nad jeziorem Pamiątkowskim. W sumie propozycja dobra ale ja trasę miałem poprowadzoną po drugiej stronie stolicy wygonionych ze Szkocji za skąpstwo. Plany są po to żeby je zmieniać a przy takich okolicznościach byłbym frajerem gdybym tego nie zrobił. Darmowa dobra kawa w dobrym towarzystwie, po cichu liczyłem również na jakieś ciast(k)o, jest wystarczającym powodem do zmiany trasy. Tym bardziej, że gdy okazałem jawnie swoje niezadowolenie, że nikt nie chce ze mną jechać i czuję się niepocieszony obiecała, że mnie pożałuje i pocieszy na tym 200tnym km. Hmm, pomyślałem, że będzie w takim wypadku ciasto urodzinowe :P
Szybko przerobiłem trasę, żeby wiodła przez Pamiątkowo i czekałem już piątku by ruszyć. Miałem dylemat czy ruszać w piątek w południe czy na noc. Wiatr wybrał za mnie - musiałem jak najbardziej wykorzystać słaby wiatr w piątek i w sobotę by jak najmniej walczyć z sobotnim masakrującym w tempie 12-14 m/s
Ruszyłem więc jak to zwykle u mnie bywa za późno bo o 13tej. Zwykle gdy planuję dojechać gdzieś na czas to liczę sobie średnią brutto 20km/h i tak tez zrobiłem tym razem. Planowo wyjazd miał być o 12 al wyjechałem o 13 więc musiałem się sprężać. W związku z tym pierwsze 100 km zrobiłem na raz. No może nie do końca po po ponad 60 km zatrzymałem się na króciutki sikustop ale to były max 2 minuty. Po 100 km w Wolsztynie rozsiadłem się na stacji paliw. Średnia z jazdy 27,9 km/h a brutto pewnie tylko ciut niższa.


Prawie pół godziny minęły bardzo szybko, wypiłem kawę, zjadłem hotdoga, napisałem wspaniałomyślnej koleżance gdzie jestem i o której mniej więcej będę no i ruszyłem. Wiatr zaczął trochę mocniej wiać a do tego zmieniłem kierunek jazdy więc następne 25 km było jazdą pod dosyć mocny wiatr - ciężko było mi utrzymać prędkość większą niż 25 km/h ale nie odpuszczałem bo wiedziałem, że mam niewiele czasu do zachodu słońca.
Koniec końców gdy minąłem już Kamieniec, trasa znów wiodła w kierunku mniej więcej północnym więc wiatr nie przeszkadzał już i mogłem nadrobić stracony czas.
Gdy minąłem autostradę dałem znać, że jestem już blisko i w miarę na bieżąco informowałem o mijanych miejscowościach i bardzo dobrze bo wolontariuszka z ruchu "pożałuj Wąskiego" wyjechała mi naprzeciw i ....... pojechała nieco inną drogą - na szczęście minęliśmy się tylko o kilka minut i już za chwilę razem pedałowaliśmy na miejsce gdzie mogliśmy obejrzeć zachód słońca. Niestety było trochę chmur a do tego źle trochę obliczyłem trasę bo wydawało mi się, że jest 20 km mniej i mimo, że byliśmy na miejscu przed zachodem słońca to nie za wiele było widać. Nad jezioro dojechaliśmy po dziurach i kamieniach ale moja Czarnula jest przyzwyczajona do takich nawierzchni.
Podczas ostatnich km dojazdu nad jezioro mogłem zrobić kilka zdjęć z perspektywy Hipcia ale ciemnawo już było i mój aparat słaby to zrezygnowałem.
Te pierwsze 200 km pokonałem ze średnią 27,1. Nie byłem zbytnio zmęczony ale chyba była ona jak dla mnie za duża. Mogłem za to zapłacić na dalszej części trasy.
Usiedliśmy sobie na trawce i Ola wyciągnęła termos z kawą i oczywiście ciasto urodzinowe. Ogólnie to ciężko mnie zaskoczyć ale kopara mi opadła gdy pod kubkami z kawą i pojemnikiem z ciastem znalazły się serwetki ale .... to jeszcze nie koniec bo obok wspomnianych stanęła zapalona świeczka. Widząc moje zdziwienie Ola powiedziała "No co? Przecież mówiłam, że zapraszam na romantyczną kawę przy zachodzie słońca" No tak, nie potraktowałem tego aż tak dosłownie. Musze większą uwagę zwracać w takim wypadku na to co słyszę bo okazuje się, że nie doceniam przeciwnika :P


Bardzo dobry jabłecznik, mniam palce lizać i to jeszcze jakie ilości. Wcześniej myślałem, że siądę sobie z kanapkami, które zrobiłem na wyjazd i kawką Oli i odsapnę chwilę ale kanapek wyciągać nie musiałem bo jabłecznika starczyło dla nas dwojga i jeszcze zostało. Znaczy to co zostało też wsunąłem. Chyba żebym był w jeszcze większym szoku na dalszą drogę dostałem kanapki oraz banana i całą potrójną paczkę sezamków. Ooooooo  - a jak :-P.
Planowałem ten postój na godzinę ale jak wszyscy wiedzą jestem straszną gadułą więc ciężko mi się jest wyrobić w tak krótkim czasie a na dodatek Ola okazała się jeszcze większą gadułą niż ja. Tak bywa na ogół, że jeśli spotkam kogoś kto więcej gada to z wrażenia się zamykam i słucham - tak tez było tutaj. Gadała i gadała a ja słuchałem, później chyba ja gadałem i gadałem a potem to gadaliśmy i gadaliśmy. Forest Gump biegał a my gadaliśmy. Nawet się nie spostrzegliśmy jak wybiła północ. Jejku przez to jej gadulstwo prawie odechciało mi się jechać dalej. Na szczęście zebrałem się w sobie i jakoś udało mi się ruszyć. Trochę się ubrałem bo dotychczas byłem na krótko. W sumie całe szczęście, że zrobiło się zimniej bo wygoniło mnie to na rower. Odprowadziłem jeszcze Olę kawałek, żeby do domu nie miała zbyt daleko (wiadomo, późna pora, psy, źli ludzie a z braciszkiem czy mamusią nie chciałem mieć do czynienia) i pojechałem w stronę Obornik.
No właśnie a cóż to za Ola ?? Pewnie wielu z czytających te wypociny już się domyśliło, to znana z BSa starszapani. Poznaliśmy się już wcześniej więc może dzięki temu nie obawiała się mnie gościć w takich okolicznościach przyrody. Widać moja gęba wzbudza jakieś tam zaufanie.
Dziękuję bardzo za ten romatiszny punkt kawowy. Było bardzo miło. Myślę, że wszyscy mogą brać z Oli przykład gdy będą mi chcieli taki zorganizować (faceci tylko bez tej świeczki i serwetek proszę). Oczywiście, żartuję bo samo spotkanie w trasie jest już wystarczająco miłe i motywujące do dalszej jazdy.
Wszystko co miłe szybko się kończy więc popedałowałem po dziurawej drodze do Obornik gdzie zrobiłem sobie przerwę na kanapkę i w sumie ciężko było mi się zmotywować do dalszej jazdy. Tak długa przerwa nad jeziorem byłem może miła i fajna ale z pewnością nie była zbyt mądra ale kto powiedział, że ja jestem mądry? Nie żałuję oczywiście ale przez najbliższe prawie 100 km musiałem się nieźle motywować żeby jechać i nie zasnąć. W sumie w jako taki rytm kręcenia wszedłem dopiero po 60 km w okolicach Wągrowca.
Niestety z godziny na godzinę coraz bardziej przeszkadzał wiatr bo coraz silniej wiał z zachodu.  W Szubinie po 300 km zrobiłem sobie kolejną większą przerwę, zjadłem coś i odpocząłem ale zimno mi się zaczęło robić więc zdecydowałem się jechać dalej. Za szybko skręciłem w stronę krajówki i władowałem się w takie dziury, że dobudziłem się do końca i gdy już wyjechałem na krajówkę, ło matko, bez pobocza to byłem obudzony. Pościgałem się trochę z busami i innymi autobusami i jakoś dojechałem do Bydgoszczy. Miałem ją ominąć lekko po zachodnich opłotkach ale zdecydowałem się przejechać przez środek. Całkiem nawet szybko mi to poszło. W międzyczasie rozebrałem się lekko bo już ciepławo było i zmieniłem baterie w GPS.

Na 330 km za Bynią przechodzę w pełni na krótki strój bo już niemiłosiernie grzeje i ruszam dalej. Postanawiam, że w Świeciu stanę na dłuższą chwilę i zjem coś ciepłego. W tym czasie wiatr przybiera na sile i trochę rzuca Czarnulą przy większych prędkościach. Gdzieś chwilę później wyprzedza mnie, pozdrawiając, miejscowy szoszon. Jakiś czas jadę za nim w odległości 100-200 m ale skręca w boczną i tyle go widziałem. Gdy dojeżdżam do Świecia okazuje się, że krajówka przechodzi bez ostrzeżenia w S-kę i muszę zjechać i żeby wskoczyć na trasę trochę się cofnąć. Jadę centralnie pod wiatr. Ciężko jedzie się nawet te 15 km/h. Od tej pory wiatr będzie mnie sukcesywnie dobijał aby w końcu złamać.
Zatrzymuję się przy Wiśle,  robię zdjęcie królowej polskich rzek i dojeżdżam do Świecia. Aby dotrzeć do Gdańska postanowiłem skorzystać z trasy Ola, który całkiem niedawno jechał w przeciwnym kierunku tylko że wcześniej muszę coś zjeść i odpocząć. Od nocy mam ochotę na zupę i szukam restauracji lub baru, w których podają takie cuda. Niestety po 15 minutowych poszukiwaniach nie udaje mi się to bo restauracje albo zamknięte albo zarezerwowane więc zatrzymuję się na kebabie. Mięso ponoć wołowe a wielkość taka, że ledwo męczę wszystko.
Mam już na liczniku 380 km i zaczynam jechać "trasą Ola". Niestety wiatr ułożył się tak, że bardzo dużo jedzie się pod wiatr. Trochę lepiej się robi gdy wjeżdżam w Bory Tucholskie ale za to nawierzchnia woła o pomstę do Nieba.

Gdy wyjeżdżam na wojewódzką to wiatr zaczyna mnie łamać i zastanawiam się nad kontynuacją jazdy po wyznaczonej trasie. Wieje tak mocno, że żeby jechać 15 km/h trzeba się naprawę mocno napracować a nie jest to jeszcze typowy wmordewind. Zatrzymuję się po niecałych 30 km na odpoczynek na przystanku i stwierdzam, że będę walczył i jadę po trasie. W Skórczu gdy skręcam na zachód i jadę już centralnie pod wiatr stwierdzam, że owszem, jestem masochistą ale nie aż takim. Postanawiam jechać do Gdańska najprostszą drogą czyli wojewódzkimi przez Starogard Gdański.
Droga praktycznie wiedzie na północ i mocny wiatr przeszkadza ale nie ma tragedii. Czasem tylko zawieje tak, że rower zatrzymuje się prawie z miejscu. Bywają momenty, szczególnie gdy jadę z górki, że prawie zdejmuje mnie z roweru. Nie jest łatwo ale gdy pomyślę jaką bym miął przeprawę na zaplanowanej trasie to od razy robi się lżej.
W międzyczasie moją dolą interesuje się kaha z magfą, które ponoć siedzą gdzieś w knajpie i czekają na pociąg do domu. Kaha w międzyczasie informuje Magdę, że biedny i zmęczony Wąski niebawem wyląduje w Gdańsku i będzie czekał na pociąg. Od razu dostaję do Magdy smsa, żebym wpadał do niej bo co prawda jest w pracy ale przezimować można. Dzięki dziewczyny za wszystko. Wielkie dzięki. Kaha to okazuje się nie tylko Samiec Alfa ale także opiekuńcza mamuśka.


Gdzieś na około 25 km przed Gdańskiem biorę od kuzyna adres do kuzynki i postanawiam zrobić im niespodziankę. Lubię robić niespodzianki. Gdy dojeżdżam pod dom i dzwonię domofonem mając nadzieję, że są w domu, odzywa się głos Piotrka. Całe szczęście. Rozmowa wygląda mniej więcej tak:
Ja: Dzień Dobry
Piciu: Dzień Dobry
J: czy przyjmą Państwo śmierdzącego rumuna z Lubina ?
P: ale o co chodzi, kto ...
J: (nie mogąc już wytrzymać ze śmiechu) jak nie otworzysz to nie dowiesz się kto to
P: Wąski? ale skąd tu Wąski...
Otwiera domofonem drzwi i wyskakuje na korytarz bo mieszka na parterze. Gdy mnie zobaczył zbiera szczękę z podłogi a gdy zza drzwi wyciągam rower to pada praktycznie na kolana. Dla takiego widoku warto było się męczyć ponad 500 km. Zaskoczenie absolutne. Maria w swoim stylu gada jak najęta z tej okazji. Chyba nie może za bardzo uwierzyć bo cały czas powtarza te same sekwencje słów. Dzieci, które dawno mnie nie widziały chyba nie poznają ale to tylko chwilowe, za chwilę będziemy najlepszymi przyjaciółmi.

Maria jest tak zaskoczona, że gdy ktoś do niej dzwoni to zanim zdąży pogadać to musi wysłuchać opowieści jak to kuzyn ją zaskoczył. Śmiejemy się z tego z Piotrkiem a w tym czasie ja już uzupełniam kalorie. Jeszcze nie zdążyłem odtajać a już stał przede mną obiad. A gdy poszedłem wziąć kąpiel to kuzynka zdążyła już przygotować kolację. Od razu widać dobre pochodzenie. Zostałem po prostu przyjęty po królewsku za co im bardzo dziękuję.



Dzieci namalowały mi cały plik karteczek, nawet napisały krótkie listy. Zrobiliśmy sobie razem zdjęcia i chyba było niewiele przed północą położyliśmy się spać.

Mi niestety telefon nie dał spać i jeśli kimałem to jakieś niewielkie minuty bo o 4 trzeba już było wstawać na pociąg.
Ale o tym już w kolejnym wpisie.

Serdeczne podziękowania dla wszystkich spotkanych i nie spotkanych na trasie czyli: starszejpani, kahy. magfy, Magdy, Marii i Piotrka oraz ich dzieciom.

Przepraszam, za marną jakość zdjęć i obiecuję, że następnym razem będą w jakości akceptowalnej
Trasa:


Kategoria 500 i więcej, Czarnula 2015, Gminobranie

z Lubina do Szczecina przez Konin

  • DST 602.00km
  • Czas 25:22
  • VAVG 23.73km/h
  • VMAX 54.00km/h
  • Temperatura 35.0°C
  • Podjazdy 2514m
  • Sprzęt Czołg
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 3 sierpnia 2014 | dodano: 04.08.2014
Uczestnicy

Odpowiedzialnością całe zło, które uczyniłem sobie i Wam w dniach 02-03.08.2014 niniejszym czynię kolegę Daniela znanego na BS jako 4gotten
No ale do rzeczy. Całkiem niedawno jeszcze, jakieś ze dwa tygodnie temu, Daniel napisał, że ma wolne w weekend 01-03.2014 od pracy i rodziny i z chęcią spędzi je kręcąc km na rowerze a mając na uwadze, że mi ciężko się zebrać do kręcenia to w ramach motywacji proponuje wspólny sprawdzian kondycji przed zbliżającym się BBT. Ochoczo na to przystałem i zacząłem tak sobie układać w pracy żeby weekend ten było wolny. Udało się ale.... no właśnie, Daniel wykręcił się informując mnie, że jednak nie ma tyle czasu i nie uda mu się zjechać na Dolny Śląsk i wymyśli jakąś trasę w swoich okolicach.
Załamany jak porzucona kobieta ale na szczęście nie tak mściwy jak zraniona kobieta postanowiłem coś wymyślić żeby jednak nie zmarnować tak całkiem tego weekendu. Miałem różne pomysły jedne gorsze od drugich ale w piątek olśniło mnie i postanowiłem wykręcić Danielowi numer i przywitać go na dworcu PKP w Kole ponieważ wyczytałem, że ma się tam pojawić w sobotnie południe. Trochę mi ta pora była nie w smak ponieważ wymagało to ode mnie wyruszenia około północy z domu ale jak spiskować to spiskować na całego. Wykonałem telefon rozpoznawczy do niego i okazało się, że jest mała zmiana planów i w Kole desantują się o 16. Widząc po tym, że Niebiosa mi sprzyjają postanowiłem kuć żelazo póki gorące i przygotowałem Czołga do drogi. Przygotowania polegały na wrzuceniu do sakwy paru niepotrzebnych rzeczy w tym dętki oraz paru potrzebnych czyli zapasowym komplecie akumulatorów do lampki i nawigacji.
W międzyczasie opowiedziałem szwagrowi o pierwszej części mojego planu czyli odcinku Lubin - Koło i zaproponowałem wspólne kręcenie tym bardziej, że byłby to jego rekord życiowy. Przystał na to i umówiliśmy się na 5:00 u mnie pod domem. Umówiłem się też z kolegą Waldkiem, który mieszkał na trasie (15km), że dołączy do nas na jakiś odcinek.
Jak zwykle w takich wypadkach spać nie potrafię więc ściemniałem przed kompem do 1:30 a później położyłem się budzik ustawiając na 4:00. Niestety szwagier zaspał i dopiero mój sms o 4:40 obudził go. Postanowiłem, że jednak czekam na niego bo co tam jakieś pół godziny w porównaniu do wieczności.
Z domu wyruszyliśmy jakoś koło 6tej i z tego wszystkiego zapomniałem zadzwonić do Waldka ale Waldek zadzwonił w dobrym momencie i chwilę później czekał na nas w Rudnej. W luźnej atmosferze, bez napinki, rozmawiając o wszystkim skierowaliśmy się ku przeprawie przez Odrę nowo wybudowanym mostem w miejscowości Radoszyce. Namówiłem Waldka, który jeździ dopiero od tygodnia żeby odprowadził nas do Góry to będzie miał w sumie jakieś 60 km a to odległość już zacna. W Górze zrobiliśmy pierwszy postój pod sklepem w celu zakupienia napojów i jedzenia ponieważ jako całkowicie nieprzygotowany miałem tylko 3 kanapki ponieważ tylko tyle chleba było w domu. Dziękujemy bardzo Pani w sklepie za zrobienie pysznych kanapek z zakupionych produktów. Bardzo przyjemnie i miło jest spotkać podczas podobnych eskapad uczynne i miłe osoby, które są pomocne w takich momentach.

Waldek i Darek.

Rozstaliśmy się z Waldkiem i kontynuowaliśmy jazdę w kierunku Bojanowa. Szło trochę gorzej niż planowałem ponieważ planowałem trzymać prędkość w okolicach 25 km/h ale nie dawało się za bardzo ponieważ jak to często bywa wiał wmordewind. Darek co prawda twierdził, że to on jest taki słaby ale myślę, że to wiatr odgrywał tutaj kluczową rolę a szwagier co prawda Waxmundem nie jest ale jak ktoś jedzie 200 km w normalnych sandałach podczas gdy rower ma pedały spd do tego siodełko jest ustawione o 2 cm za wysoko a w ciągu ostatnich 3ch miesięcy z wago zeszło 12 kg to nie ma się co dziwić, że po 150 km zaczyna się umierać.
W międzyczasie widząc, że nie mam szans na dotarcie na czas do koła postanawiam częściowo zdradzić Danielowi moje plany i zapytowuje go o trasę, którą będą jechać ponieważ chciałbym przeciąć im drogę i spotkać się. Dowiaduję się, że są spóźnieni i będą przejeżdżać przez Konin po 17tej.
W Jarocinie zajeżdżamy do McD uzupełnić kalorie i wypić kawę na wzmocnienie oraz odpocząć oczywiście
Gdzieś w okolicach 183 km szwagier stwierdza, że ma już wymagane 200 km i odpuszcza a mi każe jechać dalej żebym zdążył na spotkanie z Danielem i Michałem. Wiem, że mnie kłamie bo brakuje mu około 5 km (miał więcej km o dojazd do mnie) ale chce żeby udało mi się zrealizować mój plan więc postanawia dokręcić jadąc z powrotem. W niedzielę opowiadał mi jak zawrócił i dowiedział się jak bardzo wiatr przeszkadzał mu podczas jazdy.
Patrzę na zegarek, przeliczam kilometry, czas i jestem pełen obaw czy zdążę na spotkanie w Koninie ale skoro D. wspominał coś o McD to oznacza, że będą jakąś chwilę tam przebywać więc powinienem zdążyć. Angażuję więc wszystkie moje siły do walki z wiatrem i przyspieszam do prędkości akceptowalnych przez mój umysł i ambicję tj w oklice 25 km/h. Chwilę później dzwoni 4gotten i przekazuje, że dopiero desantowali się w Kole i za ponad godzinę zjawią się w McD na ulicy Wyszyńskiego. Mając na uwadze, że do miejsca spotkania zostało mi 25-30 km pozwalam sobie na zaplanowany już wcześniej postój w Rychwale a następnie uderzam z odnowionymi siłami w kierunku Konina. Wiatr przestał przeszkadzać bo wieje już nie centralnie w morde ale za to słońce zaczęło grzać ze zdwojoną siłą ale nie zrażam się tym i staram się napierać mocno na pedały. Gdy docieram do McD na szczęście nie ma jeszcze chłopaków ale gdy usiadłem pod parasolem pomyślałem, że to koniec na dzisiaj. Wiatr, słońce i km sprawiły, że podeszwa od mojego mocno zużytego już sandała wygląda przy mnie jak nówka sztuka nie śmigana. Proszę ludzi, którzy siedzą obok o popilnowanie dobytku i wchodzę gdzieś gdzie jeszcze niedawno nie kupowałem nic poza kawą, lodami i frytkami i to tylko wtedy gdy nie było alternatywy. Dziś robię to już po raz drugi. Świat się kończy. Na domiar złego wydaje 35 pln. Moje oczy pragną jeść pić i w ogóle. 
Po około 20 minutach pod parasole wpadają Michał z Danielem. Miło poznać kolejnego bikestatowicza i forumowicza. Widzę jego wielkie oczy gdy komunikuję im, że jadę z nimi dopóki mi sił starczy albo jeszcze dalej czyli do Szczecina ale do zdziwienia w odpowiedzi na moje deklaracje tego typu jestem przyzwyczajony. Przebąkują coś o Świnoujściu na co odpowiadam im, że jak będzie trzeba jechać do Świnoujścia to nie będę się specjalnie z tego obowiązku wymigiwał. O, jakże byliśmy nieświadomi realiów dnia jutrzejszego. Gdyby, któryś z nas wiedział co będzie się działo to myślę, że żadne z tych słów o dojeździe nad morze by nie padło. Pomyśleć, że jeszcze pół godziny wcześniej zastanawiałem się jak z klasą wycofać się na z góry upatrzoną pozycję czyli do domu.
Ruszamy. 18:29. Przejazd przez Konin i dalej DK92 - droga nudna jak flaki z olejem. Urozmaicamy sobie ją zajeżdżając do Słupcy a później znów nuda. Całe szczęście sił jeszcze dużo do gadania i wieszania psów na zarządcy drogi, który poustawiał znaki zakazu dla rowerów. Nie będę się rozpisywał o tym bo koledzy już wszystko napisali więc polecam lekturę ich relacji - linki na dole.
Generalnie drogę przez Wielkopolskę można określić "długie proste i nuda". Całe szczęście, że wiatr sprzyja a nogi kręcą na wysokich obrotach i tylko czasem głowa się zastanawia jaki jest sens w tym kręceniu.
W Witkowie Michuss zarządził postój pod sklepem więc na krótko stajemy a ja wykorzystuję to i zmieniam szkła w okularach na rozjaśniające i nieprawdą jest jakobym przedłużał postoje. To wszystko to są pomówienia.
W Gnieźnie Michuss zaufał Garminowi i dzięki temu zobaczyliśmy wszystkie trzy katedry a ja do soboty byłem święcie przekonany, że w Gnieźnie jest tylko jedna katedra. Dzięki temu też Pani Izabela Anna zrobiła nam kilka zdjęć i opublikowała na FB z opisem "Kierunek Szczecin"

"Kierunek Szczecin" (c) Izabela Anna Chojnacka https://www.facebook.com/izabelaanna.chojn

W ciemnościach pedałujemy dalej. Chłopaki plączą się cały czas w zeznaniach dokąd jest ile km. Najpierw coś deklarują a później znaki przy drodze dodają im od 5 do 20 km do ich deklaracji :D
Od samego rana denerwuję eranis smsami z ilością przejechanych km na 160 km w Jarocienie już się wkurzała, że ją prześcignę w klasyfikacji miesięcznej a nie miała jak odpowiedzieć w sposób czynny bo była w pracy więc dałem jej do zrozumienia, że dzisiaj i tak by nie miała do mnie szans na co dostałem odpowiedż " A co była amfa na sniadanie czy co? Nie wygłupiaj się trzeba odpcoząc" Pod Koninem chyba trochę się już gotuje jej woda w chłodnicy i mózg przegrzewam bo otrzymuje smsa o treści 210 bo otrzymuję smsa ""może zaszkodzić (temperatura otoczenia) tym bardziej że nie jesteś przyzwyczajony. Lepiej już wracaj. Najlepiej pociągiem" Jak widzicie dla obrony statystyk kobieta pokonana zamienia się w chytrego węża. Dlatego proponuję Danielowi, żeby on też poinformował Agnieszkę o tym ile ja km pokonałem już w tym dniu i wysyła do niej smsa "A wiesz, że Wąski już przejechał dzisiaj 310 km i dalej jedzie?" Już sobie wyobrażam co tam się działo. Pewnie telefon latał po ścianach, pies podkulił ogon i schował się pod dywan a sąsiedzi byli przekonani, że przechodziła poteżna burza skoro tak bardzo ruszał się w posadach dom eranis . Nie wiem jak zareagowała na 350 w Obornikach ani na smsa z Barlinka o treści "500cdn" ale gdy ze Szczecina napisałem "602km. The End" odetchnęła z ulgą i przekonywała mnie, że powinienem jechać dalej aż do 1008 km. Ot kobieta przewrotna ale jakże dodatkowego  smaku nabiera taki przejazd gdy można kogoś tak fajnie powkurzać i pohuśtać mu gula. Wrażenia bezcenne. :D

Oborniki.

Następny postój w Obornikach na stacji Orlenu i zdaje się, że będę musiał przeanalizować moje żywienie pomiędzy Koninem a Obornikami ponieważ gdzieś musiał być błąd gdyż nie dość, że w Obornikach mnie zmuliło to jeszcze kawa z dwoma hotdogami nie była dobrym połączeniem i przez kilkadziesiąt km Michuss nabijał się ze mnie, że będę prekursorem nowego typu stopa. Są sikustopy, sklepostopy i inne ale on jeszcze nie słyszał o rzygostopie, którego tradycja zostanie zapoczątkowana podczas tego wyjazdu. Nie daję się jednak sprowokować i twardo jadę dalej nie korzystając z szansy bycia pionierem rzygostopu. W Czarnkowie na stacji wypijam puszkę kokakoli i mam nadzieję, że przegryzie się z tym co siedzi mi na żołądku. Kręcimy dalej. Nie za wiele pamiętam z tej części trasy (od Obornik do Drezdenka) ponieważ mocno musiałem skupić się na utrzymywaniu tempa. Sił co prawda miałem dużo ale tak mocno mnie muliło i zbierało na wymioty, że musiałem się mocno skupiać żeby kręcić ale i tak mimo tego niedysponowania byłem w lepszej kondycji niż w nocy na MP. Z powyższych około żołądkowych względów ten etap ciągnąłem się ostatni i tak sobie obserwowałem chłopaków to pomyślałem, że strasznie idiotycznie to wygląda jak te nogi tylko latają góra dół i nic poza tym. Pytałem ich nawet czy ja też tak idiotycznie wyglądam jak oni to odpowiedzieli, że niestety też.

Za Drezdenkiem mamy chwilę przerwy, którą poświęcam na kontemplację własnych powiek od środka nie reagując na żadne bodźce zewnętrzne - każdy musi mieć choć minutę dla siebie. Daniel ratuje mnie swoim izotonikiem ponieważ każdy łyk wody powoduje u mnie odruchy wymiotne a boję się odwodnić. Po tym krótkim acz intensywnym odpoczynku ruszamy dalej wzdłuż torów kolejowych, po których mkną puste woodstokowe składy.
Jakoś od Obornik Michał ostrzegał mnie przed podjazdem do Strzelec Krajeńskich ale nie zrobił on na mnie mimo zmęczenia większego wrażenia i to gdzieś w tym miejscu całkowicie opuszczają mnie problemy żołądkowe. Słońce zaczyna przypiekać więc pomny doświadczeń z poprzedniego dnia (ból głowy i spalenie łba) za Strzelcami smaruję się trochę maścią z filtrem i zakładam coś na głowę.
Droga do Barlinka jest całkiem fajna. Dużo lasu i pagórków - jedzie się ciekawie i przyjemnie. Mijamy się z jakimś rowerzystą, który z wyrzutem mówi do nas, że mamy z wiatrem. Jakoś nie chciało mi się krzyczeć, że owszem ale już 500 km w nogach ale myślę, że życie w nieświadomości naszego przebiegu będzie dla niego największą karą.

W Barlinku na Stacji Paliw znów postój. Ostrożnie podchodzę do żywienia ale i tak kupuję jakąś chemiczną Toscanę i czekoladę. Niestety słońce stoi dosyć wysoko i praży niemiłosiernie więc gdy Michał zarządza krótki postój w Lipianach pędzę do Biedronki i kupuję 2 butelki wody, która służy mi trochę do picia a w większości do polewania się po głowie, twarzy i plecach. Na odcinku z Lipian do Starego Czarnowa poszło mi wszystko czyli ponad 3 litry ale zasuwaliśmy naprawdę ostro w tym słońcu. Całą czas tylko odliczałem km najpierw do Pyrzyc a później do S. Czarnowa ponieważ wiedziałem, że później wjedziemy w Puszczę Bukową, w której co prawda miał byc podjazd ale podjazdów się tak nie boję jak słońca.
Kolejny postój w klimatyzowanej stacji, z której nie chciało się wychodzić ale niestety dowódca wyprawy wygonił nas i musieliśmy jechać. Zapowiadany podjazd nie był specjalnie ciężki ale największą trduność sprawiło mi ustawienie tyłka na siodełku tak żeby mnie nie bolał. Udało się u samego podnóża podjazdu i już przez następne kilkanaście km nie ruszyłem go by nie zakłócić optymalnej pozycji.
Zjazd do Szczecina po brukowej drodze i chodnikach to jakiś koszmar ale daję radę. Gdy podjeżdżaliśmy pod dom do Michussa już myślałem, że ten ostatni podjazd mnie pokona ale okazało się, że nie było tak źle. Poszedł z wolna ale poszedł.


Pod domem okazuje się, że brakuje mi 26 km więc postanawiam dokręcić. Michus pokazuje mi pętelkę w pobliżu, na której mogę to zrobić i zabieram się do dzieła. Gdzieś po 14tej melduję się u Michała w domy gdzie biorę prysznic i zostaję ugoszczony za co jestem mu niezmiernie wdzięczny.

Relacje innych uczestników: Michała Daniela
Podsumowanie:
Wyjazd miał sprawdzić czy nadaję się do jazdy w BBT. Raczej się nadaję choć do faworytów nie należę. Chciałbym jeździć więcej ale najnormalniej w świecie nie mam tyle czasu i mam nadzieję, że za niecałe 3 tygodnie będę zdrowy i na tyle silny żeby podołać.
Zastanawiam się czy czasem nie pojechać jednak na Czołgu gdyż nie będę walczył o najlepszy czas a o przejechanie całości w limicie. Czarnulka jeszcze nie sprawdzona ani kręgosłup do niej nie przyzwyczajony więc ryzyko kontuzji wzrasta dosyć mocno. Trzeba to przemyśleć.
Muszę przeanalizować żywienie z tego wyjazdu ponieważ gdzieś został popełniony błąd w skutek czego miałem potężną zmułę a nie wierzę, że były to tylko parówki ze Stacji Paliw.

Dziękuję wszystkim, który towarzyszyli mi na trasie, tym słabszym i tym silniejszym (było ich po równo)
Szczególnie podziękowania dla Michusa za gościnę w domu a dla szwagra za transport ze Szczecina do Lubina a Ilonie za motywację na trasie i w ogóle za motywację do "trenowania" przed BBT.

Ps. obiecałem to w środku nocy Michusowi więc muszę napisać "zdecydowanie przyjemniej jeździ się za Iloną niż za Michusem - bezdyskusyjnie"

Trasa:



Kategoria 500 i więcej, Gminobranie

Maraton Podróżnika - veni, vidi, vici

  • DST 512.00km
  • Czas 21:04
  • VAVG 24.30km/h
  • VMAX 52.50km/h
  • Temperatura 28.0°C
  • Podjazdy 2193m
  • Sprzęt Czołg
  • Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 8 czerwca 2014 | dodano: 09.06.2014

Po tygodniowym odpoczynku od ostatniej trasy górskiej pojechałem w Maratonie Podróżnika, który był jednocześnie kwalifikacją do BBT
Trasa MP to 510 km a aby zdobyć kwalifikację BBT należało przejechać ją w czasie poniżej 27h.

Zacznę od wyjaśnienia tytułu tego wpisu:
veni - wystartowałem w MP
vidi - zobaczyłem się z uczestnikami MP, tymi, których znałem już wcześniej i tymi poznanymi w trakcie 
vici - udało mi się pokonać dystans, własne słabości, przeciwności losu, Ola zniechęcającego mnie przez pół trasy i eranis, która przed MP groziła, że mnie zmasakruje

Do rzeczy:
Maraton Podróżnika jak już większość osób czytająca tę relację wie to maraton rowerowy zorganizowany przez użytkowników forum podrozerowerowe.info, a który jest pokłosiem sukcesów naszych forumowiczów w MRDP.
Startujący w MP mieli do wyboru dwa dystanse 300 km i 500 km. Jako, że jak kiedyś już napisałem lubię porywać się na rzeczy niemożliwe zapisałem się na ten dłuższy dystans. Im bliżej było startu tym mocniejsze było u mnie przekonanie, że przesadziłem. Postanowiłem więc tydzień wcześniej zrobić sobie sprawdzian generalny w postaci pokonania w miarę górskiej 300 km trasy. Sprawdzian wypadł pomyślnie (choć obawiałem się, że skoro Ilony nie będzie na MP to kto mnie będzie holował) i po wykręceniu tych 330 km miałem plan żeby jeszcze w tygodniu dokręcić 2x100 km jednak we wtorek złapało mnie przeziębienie i do końca tygodnia nic nie jeździłem więc tym bardziej przed wyjazdem miałem lekkiego pietra.
No ale dość rozczulania się nad sobą.

Dojazd (piątek 06.06.2014)
Do bazy maratonu mam 560 km więc pakuję rower z rana i około godziny 10 wyjeżdżam z Lubina kierując się w stronę Warszawy przez Wieluń i Bełchatów gdzie łapią mnie korki. Warszawa i okolice też nie rozpieszczają ale udaje mi się pomyślnie zajechać do Juliana i Kingi około godziny 17 gdzie uraczony dobrym obiadem odpoczywam w doborowym towarzystwie - byli tez Loginy. Jestem bardzo wyluzowany i mojego spokoju nie zmącił nawet tekst Juliana "Wąski, jak chcesz przejechać te 500 km jutro to radził bym Ci tej surówki nie ruszać.... możesz dużo papieru potrzebować na trasie" Wszamałem, była bardzo dobra i nie zaszkodziła. Julkowi widać smakowała i chciał więcej dla siebie  :D
Wypiłem jeszcze kubek kawy i po oglądnięciu meczu reprezentacji naszego kraju wyjechałem do Skrzeszewa.
Po przybyciu do bazy okazało się, że jestem jednym z ostatnich. Ciężko tak wpaść między ludzi, którzy już się znają, rozmawiają . Na szczęście znałem już kilka osób więc jakoś w miarę to poszło. Poznałem wielu ludzi, których dotychczas znałem tylko z forum i BS. Nawet Królowa BS łaskawie podała mi swą dłoń.
Tego wieczoru furorę robił Kurier, który szukał chętnych na "Dzidę od samego startu do mety" ale chętnych niestety nie było.
Jak zwykle bywa w takich przypadkach śpiochy poszły spać i nie mając nic innego do roboty tez musiałem to zrobić. Niestety albo stres albo nowe miejsce - choć może jedno i drugie nie pozwoliło mi zasnąć ale dzięki temu mogłem rankiem zameldować kto jak głośno chrapie :)

Maraton:

Śniadanie. Przygotowanie roweru i bagażu. Wyjazd przed 8 pod kościół. Każdy z nas otrzymał dwie fajne plakietki,  jedną na bagaż drugą na rower.


Jak dla mnie bomba. Czerwonych sakw Crosso było kilka więc łatwiej było szukać swojego bagażu ale drugą tak niefortunnie przyczepiłem do bagażnika, że wnerwiała mnie pół trasy choć Pająk często mi ją ze swojej poziomki poprawiał za co jestem mu wdzięczny.


godzina 8:00 start ostry spod kościoła w Skrzeszewie


Aby jechać zgodnie prawem jechaliśmy podzieleni na 3 grupy. Jechałem w pierwszej, której dowodzącym był Wilk. Założenia były takie aby trzymać średnią około 25 km/h. Całkiem jeszcze udało się to do Łukowa gdzie mieliśmy postój gdzieś w rynku. Jazda w grupie to coś innego niż solo. Jedzie się o wiele łatwiej i mniej wyczerpująco - nic dziwnego, że po tych 65 km raczej nie widziałem na twarzach zmęczenia. Ogólnie pełne rozluźnienie i dobra zabawa co obrazuje poniższe zdjęcie:

Księgowy pewnie nie wierzył gdy mówiłem, że wrzucę to zdjęcie na BS :P

i to też obrazuje :P


Już przed drugim postojem zaplanowanym w Kozłówce podział na grupy się rozmywa i tworzą się całkiem naturalnie nowe grupki.
W dalszą trasę do Lublina i dalej do Bychawy na miejsce trzeciego planowanego postoju wybieram się w składzie naszej pierwotnej grupy czyli z Wilkiem, Eranis, Kotem, Krzyśkiem i Blondasem. Do Lublina jedziemy razem chociaż na podjazdach różnie bywa ze wspinaniem się tym bardziej, że na jednym ze zjazdów kolega wysypał się i stajemy na chwilę pytając czy nie potrzebuje pomocy a w tym czasie nasza grupa urywa się w związku z czym musimy ostro gonić co oczywiście robimy z radością. Gonimy kilkanaście km i łapiemy grupę gdy wdrapuje się pod górkę. Do Lublina wjeżdżamy razem przechwytując przy okazji kilku naszych, którzy odpadli z grupy napinaczy. Niestety w Lublinie sygnalizacja świetlna rozdziela nas a na domiar złego zatrzymujemy się z Ricardo na stacji (po wodę i lody) skutkiem czego musimy ostro gonić aby dogonić ...na postoju.
Od Bychawy maraton nabiera innego wymiaru. Zanim zdążyłem się zebrać Wilka i reszty grupy już nie było. Została tylko Eranis. Coś czuję, że specjalnie ale nie wiem czy dlatego, że chciała ze mną jechać czy, że chciała zrobić ze mnie wiatrak i pokazać gdzie  jest moje miejsce w szeregu. Dla swojego komfortu psychicznego przyjmę, że pragnęła ze mną kręcić te ponad 300 km.
Żeby nie przesadzić trzymaliśmy 27 km/h z czego bardzo kontent był Pająk jadący od pewnego momentu za nami na a poziomce a wzbudzający w przejeżdżanych miejscowościach niemałą sensację. Później mieliśmy jeszcze towarzystwo kolejnej poziomki i kolegi jadącego na szosie, którego imienia nie znam i tak sobie spokojnie kręciliśmy w stronę Szczebrzeszyna. Kilometry ubywały, słońce prażyło niemiłosiernie no i nastały górki. Najpierw podjazdy w okolicach Komodzianki i Teodorówki a później Szczebrzeszyna. Podjazdy pokonywałem z gracją, nie spiesząc się i nie męcząc skutkiem czego zostawałem oczywiście z tyłu za całą grupą. Niestety, po pierwsze marny ze mnie góral a po drugie nie chciałem się spalić bo do końca daleko. Moja grupa była wierna ponieważ na szczycie podjazdu do Szczebrzeszyna poczekała na mnie (Eranis i Pająk).

Pająk. (c) MichałZ
W Szczebrzeszynie, tam, gdzie chrząszcz brzmi w trzcinie był postój obiadowy więc zamówiłem sobie żurek i schabowego. Żurek był szybko i nawet smaczny. Schabowy po godzinie i nie smakował mi ale człowiek nie świnia i zje wszystko żeby tylko mieć siły kręcić dalej.
Jako, że sława o naszej idealnej grupie rozniosła się szybko, pod obiedzie w Klemensie dołączyli do nas kolejni maratończycy w osobach Konrada i  Księgowego. Wtedy to nawet Eranis była zadowolona bo mówiła "Ale fajnie, noc, ja i 5 facetów" pewnie miała na myśli, że w razie czego jej pomożemy. Naiwna. Takiego wała - jak ona nam nie pomoże to my jej na pewno nie. Zresztą co ona nie zna mnie? największego forumowego szowinisty - no może prawie największego :D

W Nieliszu mieliśmy mały postój, na którym odpadł od nas Księgowy. Jego latarka nie wytrzymała wysokiego poziomu miejscowych atrakcji w postaci dziur i został aby wziąć z nią rozwód oraz zaprzysiąc się tymczasowo z lampką Roberta (chyba). Wszyscy wiemy, że w naszym kraju sprawy rozwodowe potrafią ciągnąć się niemiłosiernie więc nie czekaliśmy zbytnio na niego ale za to zgarnęliśmy Ola ponieważ warto mieć ze sobą moderatora. Zawsze zmoderuje coś jak przesadzimy. (później wyszło, że to jego powinno się moderować) Przez pierwszą część nocy razem z Konradem nadawaliśmy tempo, które ponoć było fantastyczne ponieważ słyszeliśmy z oddali  pełne radości pokrzykiwania Eranis i Ola. Dało się słyszeć słowa powszechnie uznawane za wulgarne ale wyrażające radość z faktu, że już prawie dochodzą nas.
Konrad straszył podjazdem przed Piaskami więc oszczędzałem mocno siły i być może dlatego para E&O była taka zachwycona tempem ale podjazdu nie było - była za to krajówka po której jechało się szybko oraz po skręcie w stronę Łęcznej Giovanni, bez latarki, którego przygarnęliśmy i który wiernie trzymał nas się do samego końca (no może z małymi przerwami na robienie zdjęć)
Przed Łęczną zrobiliśmy małą nasiadówę na stacji moya, hot-doga zjadłem ale moją ulubioną zieloną herbatę zostawiłem na parapecie co postanowiłem odreagować mocniej depcząc po sandałach a to oczywiście nie  pozostało bez reakcji współtowarzyszy, którzy tworzyli teorie spiskowe z parówką z hot-doga w tle. W ogóle nie wiem o co im chodziło, coś mówili o parówce i siodełku. Chyba im słońce zaszkodziło w dzień.


Jechali z nami strażacy ? (c) MichałZ

 W Łęcznej czekali na nas Magfa i Michał. Był to kluczowy dla mnie postój ponieważ błędy z tego postoju były bardzo brzemienne w skutkach. Ubrałem lichy bo lichy ale polar i skarpetki. No właśnie, ta historia zaczęła się jakieś 70 km wcześniej gdy odkryłem, że jako jedyny z frakcji sandałowej jadę bez skarpetek i jest mi strasznie zimno w nogi, tak zimno, że najstarsi górale nie pamiętają takich mrozów. Zlitowała się nade mną Eranis i wspaniałomyślnie oddała mi swoje rękawki abym cudownie zamienił je na skarpety co bardzo szybko podchwyciłem, tak szybko aby nie zdążyła się z tego wycofać. Wiadomo, że kobieta zmienną jest a ja z zamarzającymi stopami jechać nie miałem zamiaru. Wróćmy znów do Łęcznej. gdzie do tych rękawków dołożyłem skarpety oraz polara i jakieś 20 km dalej zacząłem zasypiać. Dopiero rano na 70 km przed metą okazało się, że z przegrzania. Zdarzało mi się przysypiać na lemondce, raz uderzyłem głową w nią a kilka razy zapomniałem pedałować. Zdaje mi się, że nie tylko ja miałem kryzys bo jakoś nikt nie kwapił się do rozprowadzania peletonu ponad te niebotyczne 20 km/h :D dopiero po jakimś czasie w Eranis wstąpiło jakieś zło i wrzuciła na blat 27 km/h - darłem się na nią, że nas zajedzie ale ona przez dobre 25 km nie przestawała - trochę zwolniła później do 25 ale moje nogi nie chciały kręcić. Ratunku kobieta mnie bije !!!!!

Rękawki. (c) MichałZ
W Parczewie na stacji kusiło mnie żeby zostawić w aucie serwisowym "polar" ale niestety zostałem wyśmiany więc nadal się kisiłem i mój kryzys w sumie trwał około 70-80 km. Dużo za długo.

Gruppenfahren. (c) MichałZ

Gdzieś na 460 km czekało na nas auto i zrobiliśmy sobie mały postój, coś przegryźliśmy przebraliśmy się i hajda na Skrzeszew.
Dogonił nas Księgowy i hansglopke na poziomce, przebrałem się w strój oficjalnego mima MP i pognaliśmy dalej

Oficjalny mim MP. (c) MichałZ

I tutaj okazało się kto jest kim. Księgowy okazał się ściemniaczem i mistrzem gry psychologicznej bo cały wyścig mówił, że ledwo przędzie, że jechać nie może, że sił nie ma - a te 50 km przed metą jak wyskoczył zza moich wąskich pleców, jak zakręcił mocniej korbą to tyle go było widać. To jeszcze nic. Zgadnijcie kto kolejny wyskoczył zza pleców? Pająk. Jaki to Pająk. To Tarantula jadowicie ugryzła w piętę.I Ty Brutusie ?? ;-(  Następnym razem nie możemy przygarniać tych, którzy nasze ucho łechcą i prawią piękne komplementy o idealnym tempie itp. Co innego Olo, cały czas mi powtarzał, że nie mam szans na ukończenie MP, że padnę po drodze, śmiał się, że idealnie rozprowadzam peleton do zawrotnej prędkości 20 km/h ale nie uciekł - był wierny tak mocno, że aż go zostawiliśmy w tyle :D

Finisz: gdzieś po 25 godz 40 minutach w Skrzeszewie
Nie było strzałów na wiwat, szampana ani podium ale była wielka satysfakcja, uśmiechy i gratulacje pozostałych maratończyków

Podsumowanie:
Całość super udana. Nie wiem ile zjadłem i ile wypiłem bo nie liczyłem. Przejechałem gdzieś około 512 km.
Jestem zadowolony ponieważ to moja życiówka oraz otwarte drzwi do większych maratonów.
Zdobyłem doświadczenie potrzebne w takich maratonach (niewiele go ale zawsze to coś) - już wiem co źle zrobiłem a co dobrze. Wiem na ile mogę sobie pozwolić.
Ten maraton przejechałem ani razu nie wychylając się ze strefy bezpieczeństwa ale w kolejnych trzeba będzie  poza tą strefę wychodzić bo to da jeszcze większą satysfakcję.
Teraz tylko pozostaje jeździć większe dystanse aby w kolejnym maratonie móc jechać z jeszcze lepszymi :)

Dziękuję wszystkim, którzy jechali w MP a w szczególności tym, z którymi dane mi było jechać w jego drugiej części - tej za Bychawą czyli Eranis, Pająkowi, Olowi, Konradowi, Giovanniemu, koledze jadącemu na szosie Jamisa. Fajnie się jechało, rozmawiało, opowiadało głupoty i fajnie się słuchało jak zdzieracie ze mnie łacha. Jeśli kogoś pominąłem, to proszę mi napisać - dopiszę :)
Szczególne podziękowania za pomoc i troskę dla obsługi naszego wozu technicznego w osobach Magfy i Michała. Dzięki za poświęcony czas noc i w ogóle.
No i zapomniał bym prawie :P Dzięki Eranis za rękawki. Wspaniale ogrzewały moje stopy. Troszkę się zabłociły gdy wjechaliśmy w wodę na drodze, która to w połączeniu z sandałami sprawiła, że są teraz wyjątkowe i zakładając je będziesz mogła sobie przypomnieć jak to wspaniale było przejechać MP w towarzystwie tak wyjątkowych ludzi jakimi byli Twoi towarzysze o Królowo.

Droga powrotna do domu znów prowadziła przez Warszawę a raczej Józefów, gdzie zostałem ugoszczony przez Juliana oraz Żuliettę. Dziękuję Wam bardzo.
W poniedziałek o 7:30 byłem w domu. Rychło wczas bo czekała mnie praca aż do 20tej.

Trasa:



Kategoria Gminobranie, 500 i więcej