Czerwiec, 2014
Dystans całkowity: | 1002.40 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 44:04 |
Średnia prędkość: | 22.75 km/h |
Maksymalna prędkość: | 54.60 km/h |
Suma podjazdów: | 4694 m |
Liczba aktywności: | 5 |
Średnio na aktywność: | 200.48 km i 8h 48m |
Więcej statystyk |
i znów w deszczu
-
DST
81.90km
-
Czas
03:11
-
VAVG
25.73km/h
-
VMAX
54.60km/h
-
Temperatura
15.0°C
-
Podjazdy
453m
-
Sprzęt Czołg
-
Aktywność Jazda na rowerze
Miało być 115km ale znów deszcz pokrzyżował plany z tym, że dzisiaj zaczął padać po 29 km więc nie miałem innego wyjścia jak kręcić choć przyjemność z tego kręcenia była słaba.
Po obiedzie pojechałem sobie do brata bo ponoć bratanek obchodził urodziny. Kręciłem sobie standardowo i po 10 km zobaczyłem na liczniku średnią coś ponad 26 więc zdziwiony kręciłem dalej tylko zacząłem jeszcze mocniej dociskać. Gdy w przed Rudną zobaczyłem, że średnia jest już w okolicach 28 km/h postanowiłem podkręcić średnią i ostro zabrałem się za pracę. Kręciłem mocno i nawet wyprzedzający mnie brat zauważył, że coś tempo mam dzisiaj mocne a szwagier gdy znienacka podjechał do mnie pod Gawronami zdziwił się, że on jedzie 40 km/h i "nie jest w stanie" mnie wyprzedzić. Fakt że na jego widok trochę podkręciłem tempo ale tak mniej więcej starałem się trzymać po równym. Jechał tak szwagier obok mnie z 500-700m ale kazałem mu odjechać bo wiedziałem, że jak pojedzie tak z 5 km to się zajadę bo będę się nakręcał. Na "stopie" przed Orskiem zaobserwowałem 40km/h a na ostatnią górkę starałem się wtoczyć nie schodząc z 30. Nagrodą za ten niemały wysiłek była średnia 30,5 km/h. Mogłem sobie na takie coś pozwolić ponieważ wiedziałem, że posiedzę teraz około 2 godzin i będę miał czas na małą regenerację.
Nawet specjalnie zapisałem ślad z tego odcinka:
Fajnie wcina się dobrą karkówkę i inne smakołyki ale niefajnie się rozpadało i już miałem ochotę spakować rower do auta i jechać do domu ale postanowiłem mimo wszystko pojechać w deszczu i wykręcić te brakujące mi do założonego czerwcowego limitu 80 km.
Niestety dziury deszcze a później jeszcze mocny wiatr zabrały mi radość z jazdy. Do Ścinawy jeszcze było jako tako ale później wiatr robił ze mną co chciał, momentami nawet to, że położyłem się na lemondce nic nie pomagało ale dużo ryzykowałem ponieważ droga była pełna dziur co w połączeniu ze śliską nawierzchnią i lemondką mogło się źle skończyć.
Z ulgą dotarłem do domu i dokręciłem do 80 km. Niestety średnią trafiło. Mnie też bo jak podjechałem pod dom przestało padać. ;/
Całość trasy:
Kategoria 50-100
Na rozruszanie po dwóch tygodniach bezruchu
-
DST
85.00km
-
Czas
03:26
-
VAVG
24.76km/h
-
VMAX
42.80km/h
-
Temperatura
15.0°C
-
Aktywność Jazda na rowerze
Na rozruszanie - trochę spacerowo, trochę na rozruszanie i w końcu po 45 km zaczęło mi się dobrze jechać a średnia cokolwiek podnosić więc dopadł mnie deszcz i nie mając nic przeciwdeszczowego skróciłem sobie drogę do domu.
Ślady nie ma bo wsadziłem wyczerpane bateria a na dodatek uznałem, że zapasowych nie trzeba bo to max 100 km.
Kategoria 50-100
Kolejne bicie rekordu :)
-
DST
300.50km
-
Czas
14:58
-
VAVG
20.08km/h
-
VMAX
44.70km/h
-
Temperatura
13.0°C
-
Podjazdy
2048m
-
Sprzęt Czołg
-
Aktywność Jazda na rowerze
Zdziwieni, że nie ma nic więcej niż 512 km ? No tak, nie dopisałem jakiego rekordu było bicie.
Dwa tygodnie temu gdy śrubowałem swój rekord do 330 km, moja towarzyszka rowerowej niedoli z tego dnia czyli Jelona pobiła swój życiowy rekord kręcąc 220 km i na drugi dzień gdy tworzyłem wpis umówiliśmy się, że tydzień po MP zrobimy kolejne bicie jej rekordu tym razem tak, żeby była trójka z przodu.
Dzień przed planowaną jazdą widziałem to raczej cienko, Ilona w tygodniu miała dwie albo trzy nieprzespane noce, ja nie mniej zmęczony, prognozy niesprzyjające raczej, no ale w myśl powiedzenia "jak nie my to kto? jak nie jutro to kiedy?" postanowiliśmy, że nie ma co zmieniać planów a na dodatek Ilona wyszperała, że pogoda nie będzie taka zła bo dopiero wieczorem ma popadać (ja takiej nie widziałem ale niech jej będzie).
Budzik zatarabanił o 4:15 po 3h snu. Zawsze "zapomnę" się wyspać przed dłuższymi trasami, nie wiem skąd ta przypadłość. Zrobiłem kanapki (cały chleb - będzie z 500g) i spakowałem sakwę a wszystko to wraz z rowerem do auta po czym oddaliłem się w kierunku Wałbrzycha. Pierwotnie miałem pomysł żeby jechać rowerem więc była by to prawie kolejna 500 ale ze względu na pogodę oraz ilość nawarstwionego zmęczenia zrezygnowałem z tej opcji dodatkowo mając świadomość, że po powrocie do domu czeka mnie ostra praca ponieważ na rano miałem do skończenia projekty a w tym przypadku nie ma zmiłuj się.
Jakoś w połowie drogi lunęło jak z węża strażackiego ale miałem nadzieję, że szybko minie i minęło ale już w Wałbrzychu znów zderzyłem się ze ścianą wody. U Ilony pod domem chwilę zaczekałem zanim skończyło padać ale po rozpakowaniu roweru znów pompa. Na szczęście później się uspokoiło i można było się szykować.
Z umówionej 7 do 7:30 zrobiła się prawie 8 zanim ruszyliśmy.
No to jedziemy. I od razu Ilona daje mi wycisk. 4,5 km podjazdu i mały zjazd, później 2 km podjazdu i większy zjazd. No i jak by wyglądała trasa bez kolejnej przełęczy więc wdrapujemy się przez 10 km na przełęcz Walimską, która nie była by taka zła gdyby nie było kostki. Oj przydał by się tutaj Kot na swojej przełajówce - miała by na co kląć :D W międzyczasie Ilona wskazuje mi napis przed cmentarzem "Wir ruhen hier", który tak rozbawił kolegów z forum. Nie muszę oczywiście pisać, że pod te wszystkie górki Ilona jedzie z przodu i dyktuje tempo a ja potulnie za nią dotrzymując "kroku" Nawet skojarzyło mi się, że jak Bieluńka za Bieluniem (wiedzą o co chodzi tylko osoby, które znają mnie z dzieciństwa).
Gdy wjechaliśmy na przełęcz to sobie pomyślałem, że pół sukcesu za nami ale niestety pomyliłem się. Pogoda nie dawała nam żyć, jeśli nie chlapało z nieba to z drzew a jeśli już nie z drzew to spod kół. Za chwilę znów zaczynało padać a 10 minut później grzać tak, że nie szło wytrzymać. Przebieraliśmy się jak świadkowa na weselu. Ilona miała na czole dwie pary okularów i zakładała je w zależności od tego jaka była pogoda. Przeliczyliśmy się również z profilem trasy nie spodziewając się takich pagórków aż do 105 km. Niestety przy pagórkach i takiej pogodzie przegrzania i wyziębienia nie sposób uniknąć i z przyjemnością przywitaliśmy piękne rozpogodzenie gdzieś w okolicach 99 km gdzie zrobiliśmy sobie mały postój. Tak było ładnie, że postanowiłem zdjąć nawet długi rękaw i cieszyć się słońcem. Zbyt długo się nie pocieszyłem bo zanim zdążyłem przełknąć pierwszą kanapkę zachmurzyło się i lunęło na nas z niebios. Pomyślałem, że pewnie słonko rozchmurzy buzię biorąc przykład z Ilony i będzie można jechać na krótki rękaw ale po 15 km dałem za wygraną i znów się ubrałem jak trzeba. W międzyczasie Ilona straciła bidon, który po upadku na asfalt zaczął sikać izotonikiem.
Tutaj miało być jedyne zdjęcie z jazdy, które wyszło ale cenzura nakazał jego usunięcie. Na reszcie twarz zasłonięta dłonią a tych gdy byłem Bieluńką nie godzi się publikować.
Na równinach jak to na równinach prawieżewmordewind dawał się nam we znaki i to ostro - na pagórkach średnia co prawda podskoczyła ale na równinach ciężko ją było podnosić a na dodatek od prawie początku (jeśli nie od początku) Ilonę bolało kolano i już domyślam się jak kochała ten wiatr. Chyba nawet pytałem czy nie skracamy pętli ale usłyszałem, że skoro ma być 300 to 300. Zero kompromisów.
Droga z Grodkowa do Lewina Brzeskiego idzie nam bardzo sprawnie. Gdzieś na 150 km stajemy znów na małe szamanko i wpadam na pomysł, żeby zajechać do Brzegu do McDonalda i odpocząć chwilę, to miała być motywacja połączona z zasłużonym odpoczynkiem gdzieś na 180 km. Naładowani pozytywnie oczekującym nas odpoczynkiem w tej "restauracji" kręcimy bardziej ochoczo, aż do momentu, w którym szwagier mój uświadamia mnie, że próżno w Brzegu szukać Maca. No cóż, uzgadniamy, że do Oławy czekać nie będziemy i co by nie było sensownego to tam zjemy ale widzę na twarzy Ilony, że strategia firmy McD zawiodła ją.
W międzyczasie jeszcze przed Lewinem usłyszałem, że łańcuch Ilonie rzęzi całkiem podobnie jak mi na Antywyprawce w listopadzie ale niestety mój olej pozostał w samochodzie. Przesmarowałem sobie ale o koleżance zapomniałem. W sumie to nie zapomniałem bo nawet myślałem żeby zapytać ale później jakoś wypadło z głowy i jak ruszyliśmy to łańcuch jeszcze dobrze pracowałem więc sobie pomyślałem, że ogarnięta dziewczyna i o tym pomyślała. Później powiedziała, że owszem pomyślała ale nie zrobiła :D
Skoro zaczął już nas oboje ten niesforny łańcuch wkurzać to zaczęliśmy szukać jakiegoś kawałka oleju żeby go przesmarować. Niestety na stacji luzem nie mieli a cały Popielów poszedł akurat do kościoła i nie było takich bezbożników jak my żeby "pożyczyć" i dopiero wioskę dalej jakiś pracujący w sobotę Pan obdarował nas olejem do łańcucha(do piły motorowej). Dziękujemy.
Odra. Fajnie by było gdyby tej barierki nie było na zdjęciu.
Od tej pory powinno być tylko lepiej. W Brzegu po dwóch zapytaniach na ulicy trafiamy na Nuggets House gdzie zamawiamy po dużym zestawie skrzydełek z frytkami i longerem. Nawet mi jako słabemu entuzjaście tego typu jedzenia smakuje a jakoś strasznie głodny nie jestem.
Nie zdążyłem nawet zdjęcia zrobić i już zjedzone. Szybko.
Ponad godzina odpoczynku dobrze nam robi bo nie zniechęcamy się gdy skracając sobie drogę do Oławy najpierw trafiamy na kostkę a później na drogę polną w lesie. Na domiar złego Ilona nie ma dobrej latarki z przodu tylko w sakwie i ciężko się jej za mną jedzie. Obawiam się czy czasem któreś z nas nie złapie gumy w tym ciemnym pełnych komarów i innych insektów lesie ale na szczęście to tylko moje czarne myśli - rzeczywistość jest jaśniejsza.
Jako, że jedziemy śladem od końca do początku to mam mały problem w nawigowaniu po jednokierunkowych i w Oławie wychodzi trochę nie tak jak powinno ale też nie jest źle. W ogóle z tym śladem to jest tak jak ostatnio bo wprowadzamy zmiany w locie więc nawigowanie nie jest takie jak na MP że jechałem po śladzie - tutaj trzeba patrzeć, żeby się w końcu wjechać na ten ślad, później żeby skrócić drogę a na koniec żeby go znów odnaleźć. Pomocna w tym jest mapa, którą wiezie Ilona bo szybciej można zapamiętać nazwy miejscowości i trasę (jestem wzrokowcem) no i więcej terenu na raz ogarnąć.
Od Oławy jedziemy pustymi drogami wojewódzkimi i tylko raz na jakiś czas wyprzedza nas jakieś auto. Później sądząc, że mamy dzięki zmianom trasy nadrobione już wystarczająco kilometrów postanawiamy na dobre pożegnać się ze śladem i nie zapuszczać się na Ślężę ani nawet do Sobótki tylko od razu wjechać na krajówkę i jechać do Świdnicy. Ilona z początku niepewnie reaguje na jazdę krajówką ale obiecuję jej, że ruchu nie będzie. Tuż przed krajówką (239km czyli dokładnie 60 po obiedzie) Ilona zarządza postój na kryzysowy makaron, który zjadamy stosunkowo szybko siedząc na drodze/trawie w połowie drogi między wioskami przyświecając sobie latarką.
Makaron jest nie byle jaki bo z jakimś bardzo dobrym sosem, którego nazwy nie pamiętam ale ten kto robił pewnie wie.
Pięknie się wcinało ten makaron ale do rana tak siedzieć nie będziemy więc ruszamy z mocnym postanowieniem, że jak tylko znajdziemy stację po drodze to stajemy na kawę.
Stację napotykamy jakieś 10 km dalej, kupujemy po kawie i rozgaszczamy się przed stacją. Ja na kostce a Ilona na workach z marchwią - w końcu to moja ulubiona stacja Pieprzyk więc marchew musi być:D Już po wypiciu kawy dołączają do nas pracownicy stacji nie mogąc wyjść z podziwu, że jedziemy tyle km a oni na pobliską Ślężę boją się wybrać. Typowa rozmowa.
Żegnani przez pracowników stacji dobrymi życzeniami ruszamy w ostatni etap naszej wycieczki. Nie forsuję specjalnie tempa jak to trochę starałem się robić wcześniej ponieważ na stacji Ilona zauważyła że zrobiły się jej na kolanach jakieś krwiaki a jeszcze wcześniej mówiła, że coś sobie zerwała bo nie za bardzo chodzić może ale jechać bez problemu. Trochę wystraszyłem się tego.. Nie wiem czy to kawa czy może to że zaczęliśmy więcej rozmawiać na interesujące tematy ale przestało mi się chcieć spać i nawet nie pamiętam kiedy dojechaliśmy do Świdnicy gdzie podjęliśmy decyzję, że jednak nie jedziemy do Wałbrzycha drogą 379 tylko dalej na wprost krajową 35 a tam czekał na nas znajomy już podjazd w Świebodzicach oraz wspinanie się już po Wałbrzychu. Te ostatnie km są tak ciężkie dla Ilony, że wjeżdża je na najlżejszym przełożeniu co jej się na ogół nie zdarza. W Wałbrzychu zjeżdżamy jeszcze na hotdoga i sprawdzamy stan licznika. Niestety brakuje kilku km więc mam okazję zobaczyć codzienną drogą Ilony na Polibudę oraz powrót okrężną drogą plus małe dokręcanko na krajówce. Dopiero gdy jesteśmy pewni, że będzie te 300 rekordzistka pozwala zjechać do domu. Jak trzeba być zdeterminowanym żeby mimo kontuzji obu kolan oraz totalnym braku sił dokręcać co do metra do 300 km mimo zapewnień że ten licznik trochę zaniża i 1-2 km na pewno zaniżył.
Pod domem ostatnie rozmowy, zdjęcia, pakowanie, pożegnanie i można lecieć do domu. Co prawda ponoć wyglądałem jak idź stad i nie wracaj i Ilona obawiała się o mój powrót więc dawała do wyboru różne możliwości noclegowe ale ja stwierdziłem, że nie w takich warunkach jeździło się nie takie km samochodem więc to dla mnie nie problem. Trochę miała rację bo z dużymi problemami zajechałem na stację ulubionej firmy za Jaworem i zatankowałem LPG po 2,20 pln, wypiłem kawę i orzeźwiłem się zimną wodą co wystarczyło w sumie do Lubina gdzie zacząłem mieć ponownie problemy z utrzymaniem toru jazdy.
Po dystansie dla większości "normalnych" ludzi nieosiągalnym
Podsumowanie:
Ilona to twarda dziewczyna. Jechała z bólem kolana prawie od początku a drugie zaczęło ją boleć gdzieś od połowy ale nie poddała się. Nie wiem czy to dobrze czy źle ale nie lubię zmuszać do niczego więc pozostawiłem jej decyzję co zrobi z tym fantem.
Dodatkowo wszystko się sprzysięgło przeciw nam: deszcz, wmordewind, praca/uczelnia, nawet łańcuch, który zgubił smar. Był pot, była krew ale łez nie widziałem ...... mimo, że jak okazuje się były na wjeździe od Świebodzic do Wałbrzycha (właśnie się dowiedziałem).
Mam nadzieję, że nie załatwiła na amen swoich kolan i że będzie mogła jechać na zaplanowany wyjazd z P. na długi weekend po górach.
Ma teraz swój wyśrubowany rekord i nie będzie go łatwo pokonać choć myślę, że na koniec sezonu spokojnie będzie miała wyższy o te 100 km.
Co do mnie to nie zjadłem ani jednego batona z czego jestem dumny. Przywiozłem do domu też połowę kanapek ale to zasługa postoju w Brzegu i makaronowi kryzysowemu Ilony. Bardzo mało piłem co zostało mi nawet "wypomniane". No i przywiozłem 24 nowe gminy.
Zmęczyłem się nie mniej niż na MP ale to może dlatego, że suma podjazdów była taka sama, wiatru było dużo w twarz, dużo deszczu wymuszało stawanie co chwilę, żeby coś na siebie założyć/zdjąć a swoje dołożyło ogólne zmęczenia tygodniem. Nie miałem dnia odpoczynku jak w przypadku MP.
A na zakończenie to tak jak to rmk skomentował pod wpisem z ostatniego maja "Świetny pomysł na trasę, konkretne przewyższenie, znakomite towarzystwo - czegóż chcieć więcej?" No właśnie.
Kategoria 300-400, Gminobranie
Maraton Podróżnika - veni, vidi, vici
-
DST
512.00km
-
Czas
21:04
-
VAVG
24.30km/h
-
VMAX
52.50km/h
-
Temperatura
28.0°C
-
Podjazdy
2193m
-
Sprzęt Czołg
-
Aktywność Jazda na rowerze
Po tygodniowym odpoczynku od ostatniej trasy górskiej pojechałem w Maratonie Podróżnika, który był jednocześnie kwalifikacją do BBT
Trasa MP to 510 km a aby zdobyć kwalifikację BBT należało przejechać ją w czasie poniżej 27h.
Zacznę od wyjaśnienia tytułu tego wpisu:
veni - wystartowałem w MP
vidi - zobaczyłem się z uczestnikami MP, tymi, których znałem już wcześniej i tymi poznanymi w trakcie
vici - udało mi się pokonać dystans, własne słabości, przeciwności losu, Ola zniechęcającego mnie przez pół trasy i eranis, która przed MP groziła, że mnie zmasakruje
Do rzeczy:
Maraton Podróżnika jak już większość osób czytająca tę relację wie to maraton rowerowy zorganizowany przez użytkowników forum podrozerowerowe.info, a który jest pokłosiem sukcesów naszych forumowiczów w MRDP.
Startujący w MP mieli do wyboru dwa dystanse 300 km i 500 km. Jako, że jak kiedyś już napisałem lubię porywać się na rzeczy niemożliwe zapisałem się na ten dłuższy dystans. Im bliżej było startu tym mocniejsze było u mnie przekonanie, że przesadziłem. Postanowiłem więc tydzień wcześniej zrobić sobie sprawdzian generalny w postaci pokonania w miarę górskiej 300 km trasy. Sprawdzian wypadł pomyślnie (choć obawiałem się, że skoro Ilony nie będzie na MP to kto mnie będzie holował) i po wykręceniu tych 330 km miałem plan żeby jeszcze w tygodniu dokręcić 2x100 km jednak we wtorek złapało mnie przeziębienie i do końca tygodnia nic nie jeździłem więc tym bardziej przed wyjazdem miałem lekkiego pietra.
No ale dość rozczulania się nad sobą.
Dojazd (piątek 06.06.2014)
Do bazy maratonu mam 560 km więc pakuję rower z rana i około godziny 10 wyjeżdżam z Lubina kierując się w stronę Warszawy przez Wieluń i Bełchatów gdzie łapią mnie korki. Warszawa i okolice też nie rozpieszczają ale udaje mi się pomyślnie zajechać do Juliana i Kingi około godziny 17 gdzie uraczony dobrym obiadem odpoczywam w doborowym towarzystwie - byli tez Loginy. Jestem bardzo wyluzowany i mojego spokoju nie zmącił nawet tekst Juliana "Wąski, jak chcesz przejechać te 500 km jutro to radził bym Ci tej surówki nie ruszać.... możesz dużo papieru potrzebować na trasie" Wszamałem, była bardzo dobra i nie zaszkodziła. Julkowi widać smakowała i chciał więcej dla siebie :D
Wypiłem jeszcze kubek kawy i po oglądnięciu meczu reprezentacji naszego kraju wyjechałem do Skrzeszewa.
Po przybyciu do bazy okazało się, że jestem jednym z ostatnich. Ciężko tak wpaść między ludzi, którzy już się znają, rozmawiają . Na szczęście znałem już kilka osób więc jakoś w miarę to poszło. Poznałem wielu ludzi, których dotychczas znałem tylko z forum i BS. Nawet Królowa BS łaskawie podała mi swą dłoń.
Tego wieczoru furorę robił Kurier, który szukał chętnych na "Dzidę od samego startu do mety" ale chętnych niestety nie było.
Jak zwykle bywa w takich przypadkach śpiochy poszły spać i nie mając nic innego do roboty tez musiałem to zrobić. Niestety albo stres albo nowe miejsce - choć może jedno i drugie nie pozwoliło mi zasnąć ale dzięki temu mogłem rankiem zameldować kto jak głośno chrapie :)
Maraton:
Śniadanie. Przygotowanie roweru i bagażu. Wyjazd przed 8 pod kościół. Każdy z nas otrzymał dwie fajne plakietki, jedną na bagaż drugą na rower.
Jak dla mnie bomba. Czerwonych sakw Crosso było kilka więc łatwiej było szukać swojego bagażu ale drugą tak niefortunnie przyczepiłem do bagażnika, że wnerwiała mnie pół trasy choć Pająk często mi ją ze swojej poziomki poprawiał za co jestem mu wdzięczny.
godzina 8:00 start ostry spod kościoła w Skrzeszewie
Aby jechać zgodnie prawem jechaliśmy podzieleni na 3 grupy. Jechałem w pierwszej, której dowodzącym był Wilk. Założenia były takie aby trzymać średnią około 25 km/h. Całkiem jeszcze udało się to do Łukowa gdzie mieliśmy postój gdzieś w rynku. Jazda w grupie to coś innego niż solo. Jedzie się o wiele łatwiej i mniej wyczerpująco - nic dziwnego, że po tych 65 km raczej nie widziałem na twarzach zmęczenia. Ogólnie pełne rozluźnienie i dobra zabawa co obrazuje poniższe zdjęcie:
Księgowy pewnie nie wierzył gdy mówiłem, że wrzucę to zdjęcie na BS :P
i to też obrazuje :P
Już przed drugim postojem zaplanowanym w Kozłówce podział na grupy się rozmywa i tworzą się całkiem naturalnie nowe grupki.
W dalszą trasę do Lublina i dalej do Bychawy na miejsce trzeciego planowanego postoju wybieram się w składzie naszej pierwotnej grupy czyli z Wilkiem, Eranis, Kotem, Krzyśkiem i Blondasem. Do Lublina jedziemy razem chociaż na podjazdach różnie bywa ze wspinaniem się tym bardziej, że na jednym ze zjazdów kolega wysypał się i stajemy na chwilę pytając czy nie potrzebuje pomocy a w tym czasie nasza grupa urywa się w związku z czym musimy ostro gonić co oczywiście robimy z radością. Gonimy kilkanaście km i łapiemy grupę gdy wdrapuje się pod górkę. Do Lublina wjeżdżamy razem przechwytując przy okazji kilku naszych, którzy odpadli z grupy napinaczy. Niestety w Lublinie sygnalizacja świetlna rozdziela nas a na domiar złego zatrzymujemy się z Ricardo na stacji (po wodę i lody) skutkiem czego musimy ostro gonić aby dogonić ...na postoju.
Od Bychawy maraton nabiera innego wymiaru. Zanim zdążyłem się zebrać Wilka i reszty grupy już nie było. Została tylko Eranis. Coś czuję, że specjalnie ale nie wiem czy dlatego, że chciała ze mną jechać czy, że chciała zrobić ze mnie wiatrak i pokazać gdzie jest moje miejsce w szeregu. Dla swojego komfortu psychicznego przyjmę, że pragnęła ze mną kręcić te ponad 300 km.
Żeby nie przesadzić trzymaliśmy 27 km/h z czego bardzo kontent był Pająk jadący od pewnego momentu za nami na a poziomce a wzbudzający w przejeżdżanych miejscowościach niemałą sensację. Później mieliśmy jeszcze towarzystwo kolejnej poziomki i kolegi jadącego na szosie, którego imienia nie znam i tak sobie spokojnie kręciliśmy w stronę Szczebrzeszyna. Kilometry ubywały, słońce prażyło niemiłosiernie no i nastały górki. Najpierw podjazdy w okolicach Komodzianki i Teodorówki a później Szczebrzeszyna. Podjazdy pokonywałem z gracją, nie spiesząc się i nie męcząc skutkiem czego zostawałem oczywiście z tyłu za całą grupą. Niestety, po pierwsze marny ze mnie góral a po drugie nie chciałem się spalić bo do końca daleko. Moja grupa była wierna ponieważ na szczycie podjazdu do Szczebrzeszyna poczekała na mnie (Eranis i Pająk).
Pająk. (c) MichałZ
W Szczebrzeszynie, tam, gdzie chrząszcz brzmi w trzcinie był postój obiadowy więc zamówiłem sobie żurek i schabowego. Żurek był szybko i nawet smaczny. Schabowy po godzinie i nie smakował mi ale człowiek nie świnia i zje wszystko żeby tylko mieć siły kręcić dalej.
Jako, że sława o naszej idealnej grupie rozniosła się szybko, pod obiedzie w Klemensie dołączyli do nas kolejni maratończycy w osobach Konrada i Księgowego. Wtedy to nawet Eranis była zadowolona bo mówiła "Ale fajnie, noc, ja i 5 facetów" pewnie miała na myśli, że w razie czego jej pomożemy. Naiwna. Takiego wała - jak ona nam nie pomoże to my jej na pewno nie. Zresztą co ona nie zna mnie? największego forumowego szowinisty - no może prawie największego :D
W Nieliszu mieliśmy mały postój, na którym odpadł od nas Księgowy. Jego latarka nie wytrzymała wysokiego poziomu miejscowych atrakcji w postaci dziur i został aby wziąć z nią rozwód oraz zaprzysiąc się tymczasowo z lampką Roberta (chyba). Wszyscy wiemy, że w naszym kraju sprawy rozwodowe potrafią ciągnąć się niemiłosiernie więc nie czekaliśmy zbytnio na niego ale za to zgarnęliśmy Ola ponieważ warto mieć ze sobą moderatora. Zawsze zmoderuje coś jak przesadzimy. (później wyszło, że to jego powinno się moderować) Przez pierwszą część nocy razem z Konradem nadawaliśmy tempo, które ponoć było fantastyczne ponieważ słyszeliśmy z oddali pełne radości pokrzykiwania Eranis i Ola. Dało się słyszeć słowa powszechnie uznawane za wulgarne ale wyrażające radość z faktu, że już prawie dochodzą nas.
Konrad straszył podjazdem przed Piaskami więc oszczędzałem mocno siły i być może dlatego para E&O była taka zachwycona tempem ale podjazdu nie było - była za to krajówka po której jechało się szybko oraz po skręcie w stronę Łęcznej Giovanni, bez latarki, którego przygarnęliśmy i który wiernie trzymał nas się do samego końca (no może z małymi przerwami na robienie zdjęć)
Przed Łęczną zrobiliśmy małą nasiadówę na stacji moya, hot-doga zjadłem ale moją ulubioną zieloną herbatę zostawiłem na parapecie co postanowiłem odreagować mocniej depcząc po sandałach a to oczywiście nie pozostało bez reakcji współtowarzyszy, którzy tworzyli teorie spiskowe z parówką z hot-doga w tle. W ogóle nie wiem o co im chodziło, coś mówili o parówce i siodełku. Chyba im słońce zaszkodziło w dzień.
Jechali z nami strażacy ? (c) MichałZ
W Łęcznej czekali na nas Magfa i Michał. Był to kluczowy dla mnie postój ponieważ błędy z tego postoju były bardzo brzemienne w skutkach. Ubrałem lichy bo lichy ale polar i skarpetki. No właśnie, ta historia zaczęła się jakieś 70 km wcześniej gdy odkryłem, że jako jedyny z frakcji sandałowej jadę bez skarpetek i jest mi strasznie zimno w nogi, tak zimno, że najstarsi górale nie pamiętają takich mrozów. Zlitowała się nade mną Eranis i wspaniałomyślnie oddała mi swoje rękawki abym cudownie zamienił je na skarpety co bardzo szybko podchwyciłem, tak szybko aby nie zdążyła się z tego wycofać. Wiadomo, że kobieta zmienną jest a ja z zamarzającymi stopami jechać nie miałem zamiaru. Wróćmy znów do Łęcznej. gdzie do tych rękawków dołożyłem skarpety oraz polara i jakieś 20 km dalej zacząłem zasypiać. Dopiero rano na 70 km przed metą okazało się, że z przegrzania. Zdarzało mi się przysypiać na lemondce, raz uderzyłem głową w nią a kilka razy zapomniałem pedałować. Zdaje mi się, że nie tylko ja miałem kryzys bo jakoś nikt nie kwapił się do rozprowadzania peletonu ponad te niebotyczne 20 km/h :D dopiero po jakimś czasie w Eranis wstąpiło jakieś zło i wrzuciła na blat 27 km/h - darłem się na nią, że nas zajedzie ale ona przez dobre 25 km nie przestawała - trochę zwolniła później do 25 ale moje nogi nie chciały kręcić. Ratunku kobieta mnie bije !!!!!
Rękawki. (c) MichałZ
W Parczewie na stacji kusiło mnie żeby zostawić w aucie serwisowym "polar" ale niestety zostałem wyśmiany więc nadal się kisiłem i mój kryzys w sumie trwał około 70-80 km. Dużo za długo.
Gruppenfahren. (c) MichałZ
Gdzieś na 460 km czekało na nas auto i zrobiliśmy sobie mały postój, coś przegryźliśmy przebraliśmy się i hajda na Skrzeszew.
Dogonił nas Księgowy i hansglopke na poziomce, przebrałem się w strój oficjalnego mima MP i pognaliśmy dalej
Oficjalny mim MP. (c) MichałZ
I tutaj okazało się kto jest kim. Księgowy okazał się ściemniaczem i mistrzem gry psychologicznej bo cały wyścig mówił, że ledwo przędzie, że jechać nie może, że sił nie ma - a te 50 km przed metą jak wyskoczył zza moich wąskich pleców, jak zakręcił mocniej korbą to tyle go było widać. To jeszcze nic. Zgadnijcie kto kolejny wyskoczył zza pleców? Pająk. Jaki to Pająk. To Tarantula jadowicie ugryzła w piętę.I Ty Brutusie ?? ;-( Następnym razem nie możemy przygarniać tych, którzy nasze ucho łechcą i prawią piękne komplementy o idealnym tempie itp. Co innego Olo, cały czas mi powtarzał, że nie mam szans na ukończenie MP, że padnę po drodze, śmiał się, że idealnie rozprowadzam peleton do zawrotnej prędkości 20 km/h ale nie uciekł - był wierny tak mocno, że aż go zostawiliśmy w tyle :D
Finisz: gdzieś po 25 godz 40 minutach w Skrzeszewie
Nie było strzałów na wiwat, szampana ani podium ale była wielka satysfakcja, uśmiechy i gratulacje pozostałych maratończyków
Podsumowanie:
Całość super udana. Nie wiem ile zjadłem i ile wypiłem bo nie liczyłem. Przejechałem gdzieś około 512 km.
Jestem zadowolony ponieważ to moja życiówka oraz otwarte drzwi do większych maratonów.
Zdobyłem doświadczenie potrzebne w takich maratonach (niewiele go ale zawsze to coś) - już wiem co źle zrobiłem a co dobrze. Wiem na ile mogę sobie pozwolić.
Ten maraton przejechałem ani razu nie wychylając się ze strefy bezpieczeństwa ale w kolejnych trzeba będzie poza tą strefę wychodzić bo to da jeszcze większą satysfakcję.
Teraz tylko pozostaje jeździć większe dystanse aby w kolejnym maratonie móc jechać z jeszcze lepszymi :)
Dziękuję wszystkim, którzy jechali w MP a w szczególności tym, z którymi dane mi było jechać w jego drugiej części - tej za Bychawą czyli Eranis, Pająkowi, Olowi, Konradowi, Giovanniemu, koledze jadącemu na szosie Jamisa. Fajnie się jechało, rozmawiało, opowiadało głupoty i fajnie się słuchało jak zdzieracie ze mnie łacha. Jeśli kogoś pominąłem, to proszę mi napisać - dopiszę :)
Szczególne podziękowania za pomoc i troskę dla obsługi naszego wozu technicznego w osobach Magfy i Michała. Dzięki za poświęcony czas noc i w ogóle.
No i zapomniał bym prawie :P Dzięki Eranis za rękawki. Wspaniale ogrzewały moje stopy. Troszkę się zabłociły gdy wjechaliśmy w wodę na drodze, która to w połączeniu z sandałami sprawiła, że są teraz wyjątkowe i zakładając je będziesz mogła sobie przypomnieć jak to wspaniale było przejechać MP w towarzystwie tak wyjątkowych ludzi jakimi byli Twoi towarzysze o Królowo.
Droga powrotna do domu znów prowadziła przez Warszawę a raczej Józefów, gdzie zostałem ugoszczony przez Juliana oraz Żuliettę. Dziękuję Wam bardzo.
W poniedziałek o 7:30 byłem w domu. Rychło wczas bo czekała mnie praca aż do 20tej.
Trasa:
Kategoria Gminobranie, 500 i więcej
na rozruszanie po wczorajszej wycieczce
-
DST
23.00km
-
Czas
01:25
-
VAVG
16.24km/h
-
VMAX
32.60km/h
-
Temperatura
22.0°C
-
Sprzęt Czołg
-
Aktywność Jazda na rowerze
Pojechałem z bratem i bratanicą rozruszać kości i mięśnie po wczorajszej przejażdżce
Jest spoko, nic nie boli tylko podczas przyspieszania problem z mocą :D
Całe szczęście, że nie zdawałem sobie sprawy jak mało brakuje mi do 3000 w tym roku bo bym pewnie nie odpuścił :D
Kategoria do 50