Do trzech razy sztuka ... i nadal nic, czyli jak nie dojechałem do Gdyni...
-
DST
571.00km
-
Czas
22:06
-
VAVG
25.84km/h
-
VMAX
51.00km/h
-
Podjazdy
2532m
-
Sprzęt Czarnula
-
Aktywność Jazda na rowerze
Do Gdyni to my się z Waxem wybieramy już rok i jakoś nie udało się jeszcze.
Jesienią też próbowałem ze dwa razy ale nie wyszło - cały czas coś wypadało itp no ale do trzech razy sztuka.
Tak w ogóle to z Waxem mieliśmy wpaść na kawę do forumowej koleżanki, a że słów na wiatr staram się nie rzucać więc na dwa tygodnie przed Pięknym Wschodem postanowiłem się wybrać.
Jak zwykle u mnie to bywa zawsze mnożą się trudności - szczególnie te pracowe.
Tak samo było i tym razem. Nie dość, że poprzedniego dnia wróciłem do domu dopiero przed 23 i nie zdążyłem się przygotować to jeszcze rano zaspałem. Godzinę. Do tego jeszcze wyskoczyły dodatkowe obowiązku służbowe i tak z planowej 9:00 zrobiła się 11.
Dwie godziny spóźnienia już na starcie.
Dzień wcześniej rozmawiałem z emesem i mieli z kahą mi towarzyszyć kawałek ale też chyba nie zwlekli się z łóżka za szybko i odpuścili jednak po moim telefonie, że jestem spóźniony zrobili "sprint do pociągu" Uzgodniliśmy, że spotykamy się w Lesznie. Ale to już na trasie bo ruszając nie wiedziałem, że jadą.
Ruszając zajechałem na stację paliw bo batony i pilnowałem się pierwsze km żeby nie jechać za szybko. Kilka razy złapałem się na tym że pulsometr niebezpiecznie wychylał się powyżej 170 a postanowiłem sobie jechać w okolicach 150 uderzeń.
Już po 22 km zrobiłem pierwszy postój. W 10 minut załatwiłem sprawy służbowe i mogłem jechać dalej. Wtedy też dowiedziałem się (przeczytałem smsa), że emes z kahą jadą w moją stronę :)
Pierwszy postój - służbowy
Jechało sie fajnie. Wiaterek często pomagał a jak nie pomagał to chociaż nie przeszkadzał a to jest u mnie rzadkość. Trochę źle obliczyłem ile mam do Leszna km i jechałem za szybko więc zmieniliśmy miejsce spotkania na Osieczna.
Nawet znalazłem czas żeby rozglądać się na boki
Tam spotykamy się pod Polo. Robię szybkie zakupy żywnościowe i jedziemy szukać dobrego miejsca na konsumpcję.
Znajdujemy kilka km dalej i oddajemy się konsumpcji tego co mamy. Kaha wyjmuje z kieszeni przepyszne kotleciki, które wczoraj piekła specjalnie na wyjazd a z drugiej kieszeni chleb emesa, którym się również zajadamy. Mój posiłek ultramaratończyka, jak śmieje się kaha, czyli kiełba i bułki spadają na dalszy plan.
Nadjeżdża Kaha - pierwszy raz widzę ją na szosie - pasuje :D
W tak pięknych okolicznościach nieopodal remizo-świetlicy.
Szosy trzy :)
Posiłek ultrasa :D
Po sporym wylegiwaniu się ruszamy dalej. Jeszcze na razie nie wiemy ile pojedziemy razem ale jedziemy. W pewnym momencie udaje mi się dopaść ciągnik z przyczepą paszową, za którym mogę jechać 40 km/h tętno mając na poziomie 120-140. Piękna sprawa ale niestety po paru km zjeżdża z drogi.
W Śremie stajemy sobie na kawę - w końcu nie jesteśmy Wielkopolskimi Koksami to nie musimy koksować bez przerwy. Przy kawie czas mija szybko i przyjemnie - no cóż jednak droga daleka więc trzeba lecieć. Nie napisałem tego wcześniej ale nie miałem w sobie musu, że mam dojechać do Gdyni. Obstawiałem, że jeśli dojadę do Bydgoszczy i będzie mi się źle jechało to wracam po prostu bez napinki, że musi być ta Gdynia. Bynia też może być :)
Zachowujemy przepisowe odległości pomiędzy poszczególnymi grupami szoszonów :D
W Środzie Wielkopolskiej znów mały postój. Trzeba uzupełnić napoje. Co prawda wypiłem tylko litr i jeszcze pół mam ale kto wie co będzie dalej więc trzeba się zabezpieczyć. W Środzie zjeżdżamy na trochę podrzędniejsze drogi i podrzędniej robi się z asfaltami. Czasem to nawet tragicznie. Przed Neklą rozstajemy się. Kaha z Emesem jadą na pociąg do Wrześni a ja ruszam dalej. Wtedy też zaczyna padać. Emes mówi, co prawda, że to przelotnie ale ubieram przeciwdeszczówkę. Kilka chwil później wszystko co nie jest ukryte pod przeciwdeszczówką pływa w deszczu. Do Gniezna dojeżdżam przemoczony i zmarznięty. trzeba się przesuszyć. Trafiam na Statoil gdzie piję herbatę, jem zakiepanki i trochę się suszę. Prawie przestaje padać więc jadę dalej. Prawie czyni jednak różnicę i za chwilę znów jestem mokry a w butach chlupie woda. Jednak trzeba będzie się zaopatrzyć w ochraniacze bo deszcz potrafi człowieka zmęczyć. Jest mi tak zimno w stopy i łapie mnie zamuła, że zatrzymuję się na kawę już w Mogilnie. Trochę mnie postawiła na nogi więc pyndałuje dalej.
Mało komfortowo się tak jedzie. Po plecach ciągnie bo spocony człowiek pod "folią" ale jej nie ściągnie bo boi się, że przewieje. Stopy mokre i zimne, woda w butach chlupie. No nic, oby przestało padać to jakoś będzie. Ale przestać nie chce, jeśli nie pada to cały czas siąpi. Woda z drogi leci na nogi i te nie mają szans przeschnąć.
Gdzieś przed Bydgoszczą przestaje siąpić i tylko trzeba uważać, żeby nie wjeżdżać w kałuże. W Bydgoszczy postanawiam zrobić zdjecie swojego roweru dokładnie w tym samym miejscu co rok temu dlatego trochę muszę nadłożyć km ale przecież o to chodzi - żeby zrobić ich jak najwięcej, a że drogi tu przy S10 dobre to korzystam. Później mam mały problem z wjechaniem na DK5 więc robię małe kółko i już jestem przy moim znaku. Ciach i jest foto.
Skoro już nie pada to trzeba znaleźć stację i się wysuszyć aby móc w pełnym komforcie jechać dalej. Niestety nie znam drogi i przegapiłem ostatnią stację, która była na skrzyżowaniu 25tki i 80tki. Cisnę dalej mając nadzieję, że jakaś jeszcze jest na wylocie. Niestety - brak. Zatrzymuję się żeby sprawdzić gdzie będzie następna stacja i momentalnie się wyziębiam. Ale staram sie o tym nie myśleć - zjadam ostatnią bułkę, kawałek batona i jadę dalej. Następna stacja to około 20 km więc tak na odcięciu nie dam rady dojechać. Muszę coś zjeść. Jakieś 4 km dalej zjeżdżam z głównej drogi i jadę bardzo fajną drogą, praktycznie równoległą do krajówki. Droga się ciągnie i odliczam kiedy będę na stacji. W końcu. To mała stacja Orlenu. Kupuję herbatę i bagietkę i spożywając to zagłębiam się w rozmowę z obsługą. Jeden z pracowników dojeżdża do pracy przez cały rok rowerem ale jest pod wrażeniem mojego wyjazdu. Opowiada mi jakie ma czasem pomysły na deszcz. Kiedyś przyjechał do pracy i nie spodziewał się, że może padać gdy skończy i wpadł na pomysł, że na drogę do domu zapakuje się w folię strecz. Mówi, że owinął się dokładnie i do domu dojechał suchutki. Pomysł dobry tylko jak tu wozić ze sobą rolkę folii na szosówce.
Obsługa bardzo sympatyczna, czas mija szybko a moje ciuchy suszą się prawie, że same. Softshell suszy się na zapleczu u obsługi, koszulka na grzejniku w kiblu, skarpetki też tylko buty coś tak nasiąknięte wodą, że za nic nie chcę wyschnąć. To nic, jak reszta będzie sucha to i buty wyschną. Siędzę na tej stacji chyba 1,5h ale jak wyjeżdżam to jestem suchy.
Trzeba przycisnąć żeby coś z tego wyjazdu jeszcze uratować. Cisnę ... ale łapie mnie zamuła. Zimno więc się nie zatrzymam, jechać się nie da, zaczynam wkręcać sobie coś do bani żeby tylko zająć czymś ją bo inaczej będzie lipa. Na szczęście jadę zygzakiem a każdy zygzak ma 7 km i bawię się w odliczanie. W Siemkowie mam już dość. Pierdziele, nie jadę. Na szczęście jest sklep, niestety nie mają bułek, kupuję więc snickersy, zjadam pół i jadę dalej. Jest trochę lepiej ale spanie męczy. Nie chcę pić kawy bo wiem, że nie zadziała a będzie jeszcze gorzej. Guaranę, którą miałem z tej okazji wypróbować zostawiłem w domu i pisząc te słowa widzę jak uśmiecha się do mnie. Po drodze zauważam cukiernię więc kupuję dwa pączki, które zjadam na miejscu, bułkę z makiem i dwie bułki zwykłe.
Jadę dalej - czas nagli. Przeliczam w głowie km i wychodzi mi, że jak się nie pospieszę to na pociąg nie zdążę.
Jedzie się na szczęście coraz lepiej. Wiatr przestał pomagać jeszcze wczoraj ale idzie mi całkiem dobrze. Oby do Czerska. Fajne te tereny po których jadę ale mam nieodparte wrażenie, że na Pomorzu to chyba nie lubią rowerzystów. Co chwila jakaś ścieżka z kostki i zakaz dla pedałowiczów. Zebyle żeby tak kurde nie lubić rowerzystów? Bez przesady - mimo, że jestem rowerzystą to nie jestem lewakiem i znam jeszcze kilku takich co też nie są więc po co tak utrudniać komuś życie. Ja rozumiem i popieram, że lewaków trzeba tępić i wyplenić to faszystowskie plemię ale nie wylewajcie dziecka z kąpielą i usuńcie te znaki z dróg :D Nie każdy rowerzysta to lewak.
Pięknisia :)
Za Czerskiem konsultuję sytuację z emesem, który jest w posiadaniu mojej zaplanowanej trasy i wychodzi nam, że najbezpieczniej jest zrobić szybki tranzyt do Gdańska jeśli chcę zdążyć na jakiś bezpośredni pociąg pod dom czyli do Rawicza.
Robię to - lecę prosto do Stargardu a później odbijam na "drogę smierci" czyli DW222 tak bardzo nielubianą przez znanych mi kolarzy i rowerzystów. Tam tez po 10 km robię sobie postój nad jakąś wodą. W końcu nie muszę się już spieszyć a chyba ponad 70 km nie zatrzymywałem się. Jem, chwilę odpoczywam, patrzę na wodę, odpalam telefon dla którego nie mam czasu przez całą podróż i żeby się nie zastać i nie zmarznąć jadę dalej.
Ktoś mówił, że Czarnula nie daje rady w terenie? Tędy przyjechała :)
Przez chwilę miałem pomysł, żeby jechać tylko w krótkich spodenkach ale to chyba nie jest dobry pomysł bo niby jest ciepło ale wiatr strasznie zimny. Im bliżej Gdańska tym zimniej. Chyba coś przeskrobali w Trójmieście skoro, jak olo pisze i ja to potwierdzam, przyroda jest u nich opóźniona o minimum dwa tygodnie.
Bez pośpiechu jadę sobie tą moją ulubioną DW222 aż do DK91 i tam urządzam sobie małe ściganko z samochodami. Widzę u góry ludzie jadą rowerami ale mnie nie interesuje jakaś rekreacyjna jazda tylko ogień i adrenalina bo bez tego bym nie dojechał. Pod koniec zjeżdżam już z drogi w nadziei, że znajdę tutaj jakiegoś kurczaka do zjedzenia bo chodzi za mną od kilkuset km.
Nie znalazłem. Nie znam tej wiochy ale jakoś biednie w pobliżu dworca jeśli chodzi o jedzenie. Ale może byłem zbyt zmęczony, żeby coś znaleźć
Gdańsk po raz drugi. Znów zdjęcie pod tym samym znakiem :)
Zapisuję ślad, żeby mieć się czym pochwalić na portalach i idę kupić bilet. W oczekiwaniu na pociąg, piję kawę i pakuję się do pociągu.
Czarnula ma wygodnie
Ja też.
Stację później dosiada się przyszłość polskiego kolarstwa czyli dziewczyna z szosówką (Karolina) jadąca na zgrupowanie. Jeździ w Toruńskim Klubie Kolarskim.
Trochę rozmawiamy o jeżdżeniu. Podpytuję o to jak trenuje itp. Z rozmowy wyszło, że w Sobótce średnią z jazdy miała 39. Nieźle bo z moich kolegów tylko jeden miał taką - reszta mniejsze. Szkoda, że moja Czarnula wisi na przeciwległej ścianie wagonu bo może by zaraziła się wirusem prędkości od jej Liv. :) Bardzo sympatyczna dziewczyna i widać, że mocno zajarana na punkcie szosy i w ogóle roweru. Jak będzie zdobywała kolejne tytuły mistrzowskie to będę mógł powiedzieć, że znam mistrzynię.
Później jeszcze dosiada się sakwiarz z wawy a na koniec zawodnik MTB jadący na zawody pod Lesznem.
Podróż mija po momencie i trzeba wysiadać i ostatnie 60 km pokonać na zmęczonych nogach pod wiatr i po ciemku. Będzie ciężko
W sumie to było ciężko a od Ścinawy to nawet bardzo. Skończył się zapas paliwa w nogach a ja nie chciałem się zatrzymywać i faszerować cukrami więc pokonałem ostatnie km siłą woli.
Dokładnie o północy jestem w domu. Nie było mnie dobę i 13 godzin.
Wyjazd oceniam dobrze tym bardziej, że już nie pamiętam kiedy jechałem w deszczu.
Trasa:
Kategoria 500 i więcej, Czarnula 2016
komentarze
Gdynia, nie-Gdynia. Nieważne, czy osiągasz ambitne cele. Ważne, że je sobie stawiasz i że są ambitne!
Ps. A co z tymi bucikami? Nie jechałeś w sandałkach? ;-)