"Wciąż leje deszcz, szczekają psy, och Zuza uwierz mi ..."
-
DST
1015.00km
-
Czas
39:00
-
VAVG
26.03km/h
-
VMAX
65.00km/h
-
Podjazdy
4500m
-
Sprzęt Czarnula
-
Aktywność Jazda na rowerze
Byłem zmęczony. Postanowiłem odreagować. Coś trzeba było zrobić więc napisałem relację z BBT. Sorki, że taka długa ale nie potrafię krócej.
Bałtyk Bieszczady Tour 1008km - najbardziej znany polski
ultramaraton. Tak bardzo znany, że chcą go przejechać nawet ludzie totalnie nie
wkręceni w ultra. Jak mój kolega Bartek. W sumie to poznałem go dzięki temu. Kolega kolegi. Miejscowy szoszon nabijający się z mojej kasety MTB w
szosie :)
No ale czego się nie robi dla popularyzacji ultra :D.
Wkręciłem go w Maraton Podróżnika bo jakoś musiał zrobić kwalifikacje na BBT no
i korzystam z tego, że jedzie samochodem na start. Zapakowaliśmy się w piątek
gdzieś koło 10 do jego Rovera i niespiesznie pomykamy na start.
Bartek już na trasie BBT w okolicach Mszczonowa - fot. Renifer
Dojeżdżamy na parking przed promem. Zostawiamy auto i
jedziemy po pakiety startowe. Tam czekają już na nas znajomi. Znaczy połowa BBT
to znajomi. Środowisko nie jest co prawda hermetyczne ale na tyle małe, że
większość ludzi zna się jeśli nie osobiście to z widzenia. Na BBT w tym roku
jest nas duża grupa z forum
podrozerowerow.info Nie liczyłem za bardzo ile ale myślę, że sporo powyżej 50
osób. Zresztą na każdym ultramaratonie jesteśmy największą zwartą grupą.
Niedługo chyba zmienimy nazwę na ultramaratonyszosowe.info ;)
BBT w 2016 roku to możliwość przejechania 2016 km ponieważ
jest możliwość powrotu do Świnoujścia po zakończeniu zasadniczej części
maratonu. Ja się na to nie piszę. Za dużo jak na mnie. Zaplanowałem sobie w tym
roku aż 6 startów w ultra. 4 po 500 km i 2 po 1000 km więc jak na mnie to juz
jest za dużo a katowanie się kolejnym tysiącem bez jakiejkolwiek regeneracji
wydaje mi się nie tylko masochizmem ale również głupotą. Prestiż innej
koszulki, dodatkowej cyferki na stroju, kolejnego ekstremalnego wyczynu kusi
ale na szczęście rozsądek zwycięża i nawet nie myślę o powrocie.
Jednak dziwnym trafem okazuje się, że otrzymuję numer
startowy z 5 z przodu. Dokładnie 525. W pakiecie książeczki w obie strony. Cóż,
nie ma ludzi nieomylnych i nawet Robert się myli. przyjmuję to jak zwykle w
sposób pozytywny. Jak mawia mój kolega "Arek, wiesz, że nie ma tego złego
co by na dobre nie wyszło?" Tak, wiem. Dzięki tej pomyłce wystartuje o
7:20 a to jak się okaże będzie działało na moją korzyść
Pakiet startowy biorę w zęby i jedziemy na plażę bo przecież
morze trzeba zobaczyć. Zbiera nas się większa grupka znajomych i odwiedzamy na
chwilę plażę ale tylko na chwilę bo zaraz odprawa.
Kilka fotek i wio z powrotem. Gdy jadę dzwoni Gavek.
Rozumiem jego maksymę "Być w górach i nie zerwać łańcucha to jak nie być w
górach", rozumiem, że przejeżdżając przez Tatry zerwał go i musieliśmy w
deszczu spinać ale żeby w płaskim Świnoujściu zerwać łańcuch? U Gavka zrywanie
łańcuchów to standard. Na szczęście jest niedaleko (w sumie w tym mieście
wszędzie jest niedaleko ale on jest tylko kilkaset metrów ode mnie), obdarowują
go moim multitoolem i jadę na odprawę.
Na odprawie jest wesoło. Znaczy sami sobie robimy tę
wesołość bo okazuje się, że dla większości odprawa jest niepotrzebna. Po
pierwsze to jest to samo co dwa lata temu, po drugie akustyka żadna, po trzecie
wszystko było już przedyskutowane na forach, fejsbukach itp. Ale są atrakcje,
jak na ten przykład moje wdepnięcie, dosadnie sprawę ujmując, w gówno. Chwilę
się dziwię, że na tej sali tak śmierdzi. Dziwi się też Gosia, żona Memorka,
Memorek też sie w sumie dziwi. Za chwilę już nikt się nie dziwi bo wystawiam
sandała za okno a gdy mi się nudzi idę go ładnie umyć do toalety.
Zdecydowanie ta odprawa nie była nam, obytym już w rodzimych
ultra , do niczego potrzebna. Jedynie do podpisania list, które trzeba było
podpisać.
Ta Pani w czerwonym to dla mnie wzór jeśli chodzi o jazdę rowerem.
Pan Prezes Kórnickiego Bractwa Rowerowego nawet podczas robienia selfie zachowuje pełną powagę
Po zakończeniu odprawy ma być start honorowy połączony z
masą krytyczną. Jako przeciwnik wszelkich mas krytycznych namawiam kolegów na
uzupełnianie w tym czasie węglowodanów w postaci pizzy.
Jedziemy więc z Tomkiem i Przemkiem (był ktoś jeszcze z
nami? bo mam dziurę w pamięci) a później jeszcze dołącza Rysiek, w jakiejś
pizzerii. Pizza taka sobie. Izotoniki serwują w plastikach a sztućce są
plasticzane. Średnio oj średnio. Później
wpada jeszcze pół forum ale po jakimś czasie ewakuuję się na drugą stronę do
samochodu po rzeczy żeby spakować się na start i udać na zasłużony odpoczynek
do villi Aleksandra.
Z tym spaniem to też nieźle wyszło.Z miesiąc przed BBT vuki załatwił fajny
nocleg we wspomnianym lokum bo jakoś wcześniej olewałem sprawę a na koniec
okazało się, że mam dwa miejsca do spania bo 4gotten rezerwował dla mnie juz
raz nocleg na początku loku tylko całkiem mi to wyleciało z głowy . Na
szczęście od przybytku głowa nie boli.
Na noclegu okazało się, że jest już oprócz vukiego 4 innych uczestników
maratonu więc z jednym z nich udałem się na wieczorną porcję makaronu.
Pojedliśmy i poszliśmy spać. Pomny doświadczeń z poprzednich przedmaratonowych
nocy obok łóżka postawiłem butelkę wody żeby jak zacznie suszyć po pizzach czy
innych makaronach nie musieć latać do kibla pić kranówy.
Na szczęście poprzedniej nocy ze względu na nockę w pracy
spałem tylko od 4 z minutami do 7 więc ze spaniem nie było problemu. Z
pewnością spałem koło 6 godzin a to dla mnie jak na maraton wyczyn. Spałem
dobrze bo po przebudzeniu miałem uczycie, że spałem "jak zabity"
Chyba pierwszy raz przed jakimkolwiek maratonem.
Wypiłem kawę, zjadłem śniadanie, które czekało na mnie w
lodówce. Dokończyłem pakowanie i oddaliłem się w kierunku promu. Raczej
wiedziałem, że na zapowiadany "maratonowy" prom nie zdążę ale w sumie
miałem czas więc po co się spieszyć. Okazało się, że przyjechałem pod
"nasz" prom gdy był już zamknięty ale ktoś mnie rozpoznał i
wpuszczono mnie na prom.
Jeszcze zanim prom ruszył organizatorzy zaczęli pracę.
Na drugim brzegu udałem się do auta na parkingu, w którym
spał Bartek, obudziłem go i zacząłem już finalnie przygotowywać rower i bagaż
do maratonu. Co do przepaku do do przepaku, co na metę to do sakwy a reszta na
siebie i do trójkąta w ramę.
Jeszcze tylko wizyta w krzaczkach, oddać bagaże
organizatorowi i można iść montować lokalizator. Czekam w kolejce, montaż u
mnie przebiega błyskawicznie bo polega na włożeniu do kieszonki camelbaka. Na
szczęście mieści się tam również niewielka ilość taśmy życia bo wiemy jak to
bywa na maratonach ostatnimi czasy. To towar deficytowy.
Jeszcze nie stanąłem na starcie a już ponad 1000 słów
napisane. Ostatnio relację tomka MPP transatlantyk podsumował "jak jeździ
tak pisze" - Tomek szybko jeździ to i szybko pisze, ja wolno jeżdżę to
muszę się porozwodzić. Na szczęście o samej jeździe nie mam za wiele do
powiedzenia ponieważ co można pisać o kręceniu non stop przez ponad dwie doby?
Nuda!
7:20 start
Startuje ze mną endriu68 z Lublina, który jest sporo
mocniejszy ode mnie więc plan, który układam jakiś czas po starcie jest prosty.
Wieźć się Andrzejowi na kole ile się da. To jest koń. On im dłużej jedzie tym
jedzie szybciej. Tak też czynię.
Jedziemy pod wiatr a on cały czas 35-40 km/h. Trzyma się z nami jeszcze jeden z
kolegów, z którym startowaliśmyi po
jakimś czasie doganiamy grupę startującą 5 minut przed nami, a w której jedzie
Darek Urbańczyk. Chwilę jedziemy za nimi ale gdy pojawiają się pierwsze pagórki
endriu dociska pod górkę mocno i wyprzedzamy ich. Trochę czuję, że to wariactwo
ale czuję się nadspodziewanie dobrze więc nie odmawiam sobie.
Niestety już 22 km po starcie endiu traci dwie szprychy i
zatrzymuje się na serwis. Zawracam do niego ale każe mi jechać dalej. Mówi, że
nie ma sensu bo sam sobie poradzi. W tym czasie Darek z kolegami ucieka mi na
kilkaset metrów. Rozpoczynam gonitwę pod wiatr. Zmęczę sie ale później siądę na
kole i odpocznę sobie. Pościg nie jest łatwy ale nie chcę stracić kontaktu z
nimi bo dobrze mi się jeździ z Darkiem a przy takich dystansach tego typu
dopasowanie jest ważne. Jechałem z nim sporo na Pięknym Wschodzi a później
chyba większość Pierścienia Tysiąca Jezior więc pyndałuje ostro żeby odrobić
stratę. Udaje mi się to po 6 km.
Jedziemy dalej. Co prawda, nie ma już konia pociągowego więc
trzeba wychodzić na zmiany ale i tak jest dobrze. Gdy zjeżdżamy z DK3, za
rondem widzę znak "Płoty 38" Ja pierdziele, ale daleko. Niewiele
przejechaliśmy a mi się już nudzi. Przewidziałem to i po raz pierwszy jadąc
rowerem mam ze sobą muzykę. Jakoś nigdy nie była mi potrzebna. Kupiłem sobie 2
lata wcześniej na BBT ale nie użyłem. Dzisiaj to dla mnie wybawienie. Mam tam
cały repertuar, na każdą okazję. Przynajmniej tak teraz uważam. Za 500 km dojdę
do wniosku, że repertuar może i urozmaicony ale muzyki o 10 razy za mało.
Zapodaję muzykę i jakoś się jedzie. Na PK1 w Płotach,
odwiedzamy kibelek, niespiesznie uzupełniamy zapasy wody, zjadamy po bułce
drugą biorąc w zęby i jedziemy dalej.
Z Darkiem na PK w Drawsku Pomorskim.
Ogólnie to chyba biorę sobie do serca słowa emesa, który
napisał mi publicznie na fejsie " Startuję 3
godziny później i chcę Cię dogonić dopiero na mecie. Zrozumiano? Do roboty! ;P"
i staram się poganiać kolegów na punktach. Do tego nie robię po drodze żadnych
zdjęć, które opóźniły by jazdę oraz nie zaglądam na fejsa. Coś złego się ze mną
stało. Raz to nawet pomyślałem o tym czy postronny obywatel czasem nie
stwierdzi, że "mam obłęd w oczach". Faktem jest, że nastawiony byłem
na dobry wynik.
PK2 w Drawsku też jakoś bez
zbędnej zwłoki i tutaj wyprzedza mnie Hipcia. Wpada na punkt po mnie, gdy
dolewam wody do camelbaka, kończę dolewać i odwracam się żeby się z nią
przywitać, w końcu jestem jej fanem, a jej już nie ma. Wybaczam jej ten
nietakt. Szybka jest.
Nawet nie wiesz Wąski, że taka blaszka czeka na Ciebie w Bydgoszczy. Spiesz się.
Jadziem dalej. Lubię jeździć
przez Pojezierze Drawskie. Fajne drogi. Hopki. Ładne lasy. Jedzie się super
dopóki nie łapie mnie pierwszy kryzys. Szybko bo to dopiero 160 km a ja już
ledwo żyję a do tego czuje nadchodzące problemy żołądkowe. Jedząc bułkę w
Drawsku wiedziałem, że mi zaszkodzi i zaszkodziła. Nie twierdzę, że to bułka mi
zaszkodziła ale coś nie tak jest z żołądkiem i jedząc czułem, że mi zaszkodzi.
Nie wiem czy też tak macie ale ja często jedząc coś wiem, że źle się to
skończy.
Niestety na Orlenie kolejka do WC
więc odpuszczamy i jedziemy dalej ale ja zaczynam się słaniać więc mówię
kolegom, że pierwsza stacja i na 100% muszę do kibelka. Przejeżdżamy przez
Mirosławiec. Mijamy stację BP, na której w kwietniu podczas powrotu z
Kołobrzegu zrobiłem sobie postój i jedziemy dalej, bo stwierdzam, że chyba
zaczynam przezwyciężać niemoc. Jednak nie mija i na 194 km zjeżdżam do boksu :)
Odwiedzam kibelek bo kłopoty żołądkowe dają znać o sobie mocno. Piję kawę i
zjadam ze dwa batony. Chwila odpoczynku i jedziemy dalej. Słońce dosyć mocno
już przypieka ale to i tak w porównaniu z P1000J to jest nic.
Po zamulaniu nie ma ani śladu.
Darek zaczyna się zastanawiać co przyjąłem gdy oni nie patrzyli. Ja też jestem
zdziwiony, że tyle energii we mnie. Do Piły jedzie się fajnie mimo tragicznej
nawierzchni po opuszczeniu krajówki. Dwa
lata temu były tu mocne dziury, w tym roku naprawiono ale taką metodą, że jazda
to mordęga. Na szczęście nie trwa to długo i dojeżdżamy do Piły, gdzie oprócz
standardowego jabłka, bułki i batona jest jeszcze makaron i takie tam ale nie
korzystamy.Do dużego PK już tylko 70
km. Chcemy tam być po około 12 godzinach od startu więc sprężamy się. Dołącza
do nas Memorek, który już chwilę tutaj odpoczywa.
Przejeżdżamy przez Piłę i
kierujemy się do Bydgoszczy. Gdzieś po drodze, nie pamietam teraz w jakiej
miejscowości, spotykamy kibiców Keto stojących z transparentami i dopingujących wszystkich uczestników BBT.
Ponoć dla mnie też był jeden z transparentów ale chyba nie spodziewali się mnie
tutaj tak szybko i nie zdążyli wyciągnąć. Punkt dla mnie. trochę zamulając
docieramy do dużego PK w Chacie Skrzata. 300 km w 12 godzin to dobry wynik jak
na taką trasę i mam nadzieję, że nie zapłacimy za to zamulaniem w nocy. Fajnie
by było zrobić w tą pierwszą dobę 500 km.
Schabowy był prawie niejadalny :)
W Chacie Skrzata standardowo
schabowy lekko drewniany więc nie podołałem całemu daniu ale rosół wsunąłem
zanim zdążyłem zdjęcie zrobić. Na szczęście zrobiono mi kawę. Odwiedzam również
toaletę i przebieram się trochę niepotrzebnie na noc. W międzyczasie dojeżdża
Sylwia, żona Keto przywożąc ze sobą ciasteczka. Dwa z nich jest zrobione
specjalnie dla mnie. Wielkie dzięki Sylwia. Mieć takiego kibica to skarb :) Ten
Krzysiek to ma dobrze w życiu :D
Sylwia!!! Dzięki Wielkie!!!
Po jakimś czasie ruszamy. W
trochę większej grupie ale gdy zatrzymujemy się na stacji żeby nabyć baterie do
mk3 oraz batony zostajemy w trójkę. Darek, Memorek no i ja.
Jedziemy sobie spokojnie drogami
wzdłuż s-ki rozprawiając o wszystkim i o niczym. Znaczy o dziwo w większości
rozprawia Darek z Markiem a ja sobie słucham ale team mamy przedni. Darek, Marek
i Arek. Się dobrali.
Do Torunia dojeżdżamy sprawnie
ale na punkcie lekko zamulam. Gdy daję oczom odpocząć ktoś próbuje mi nawet
robić zdjęcia. Nie siedzę w środku bo jest za ciepło. Zdejmuję zresztą wszystko
dodatkowe co ubrałem w Brzydgoszczy bo jest mi za ciepło. Ruszamy w większej
grupie w stronę Włocławka. Poznaję miejsca gdzie dwa lata temu Olowi pękła
szprycha, gdzie zatrzymywaliśmy się na sikustopa itp. Ma się tę pamięć do
terenu. Po jakimś czasie stajemy na stacji na kawę bo włącza sie nam zamulanie.
Memorek częstuje mnie porządną, uczciwą kanapką, którą ma jeszcze z domu bo coś
czuję, że mój żołądek zaraz odmówi posłuszeństwa. Gdy zaczynam pić kawę
odmawia. Wylewam ją i jedziemy dalej. Żołądek jest już tak zakwaszony, że
całkiem niebawem mogę spodziewać się kryzysu energetycznego.
W drodze do Włocławka.
Na szczęście niedaleko za
Włocławkiem był Dąb Polski a tam wypasiony punkt. Rosołek plus smaczny schabowy
odroczył to co nieuniknione. Dzięki takiemu podkładowi mogłem wtłoczyć w siebie
kolejne cukry i na chwilę zalegam na kanapie. Chłopaki poganiają więc
uzupełniam cukry batonami i już jedziemy do Gąbina. Na szczęście tutaj spotykam
lekarza maratonu i skarżę się na kłopoty z żołądkiem. Daje mi tabletki,
któremają pomóc. Łykam je a dwie
pozostawiam na za 12h i za 24h.
PK Dąb Polski. Na bogato.
Jedziemy dalej ale po kilkuset
metrach zauważam, że nie mam camelbacka. Wracam się bo ciężko jechać tyle km
bez picia a poza tym mam tam przecież lokalizator. Niestety koledzy nie czekają
na mnie wiec próbuję dogonić inną grupę, która wyjechała 30 sekund przede mną.
Idzie mi słabo pod wiatr bo oni korzystają z zalet peletonu ale gdy widzę, że
pod górkę zaczynam zmniejszać przewagę dociskam mocniej. Na szczycie górki
brakuje mi może ze 100 metrów ale gdy zaczynają "zjazd" odjeżdżają mi
znów więc odpuszczam bo kontynuowanie pościgu jest chyba gorsze niż jazda
samemu pod wiatr. W końcu kogoś spotkam przecież.
Po jakimś czasie doganiam
Memorka, który widzę, żeledwo jedzie.
Zasypia. Postanawiamy się zatrzymać na najbliższej stacji i przespać.
Dojeżdżamy do nowej, fajnej stacji gdzie kupujemy po redbulu, wypijamy,
nastawiamy budzik na 20 minut i idziemy spać. Obsługa przynosi nam koce żebyśmy
nie siedzieli na podłodze i przysypiamy. Myślę, że udało mi się trochę
przykimać. Poźniej toaleta, myjemy się, smarujemy wiadome części ciała i
rozpoczynamy kolejna dobę. tej pierwszej udało się nam przejechać lekko ponad 500
km. Wynik dobry.
Tak wyglądał mój odpoczynek w Dębie Polskim.
Sochaczew osiągamy szybko. Tam
czeka na nas Keto. okazuje się, że jest też Hipek. Strasznie struty. próbuję mu
pomóc bo dzwonię do lekarza ale nie odbiera. Może gdyby dał mu te specyfiki,
które ja przyjąłem, a które pomogły to mógłby kontynuować jazdę a tak to lipa.
Jemy makaron i oddalamy się niespiesznie.Żyrardów, Mszczonów, Grójec - ponoć ta 50tka
taka straszna ale ja jakoś nie pamiętam żeby mi się tam żle jechało. Widać
wyparłem to z pamięci.
PK w Białobrzegach to kawa i
ciastka. Dobre i to. Jest toaleta więc można się umyć i załatwić potrzeby. Upał
strasznie doskwiera więc stosują nawilżanie głowy non stop. Mam nawet w
kieszeni butelkę z wodą żeby się polewać. Upał jest niemiłosierny a duchota
straszna więc zaczynam zamulać.
W drogę ruszamy z większą grupą
ale zapodają jak dla nas za mocne tempo więc po kilku km odpuszczamy i jedziemy
swoim tempem - tak zajedziemy dalej. Tym bardziej, że do Iłży jeszcze z 70 km.
Gdzieś w okolicach Iłży zaczyna kropić. Zaczynamy też wyścig z czasem. To nie
dziwne że, gdy tylko mija upał nabieram sił. Do Iłży dojeżdżamy na sucho. Ulewa
zaczyna się dopiero gdy jesteśmy pod dachem.
My potrafiliśmy tak wejść do pokoju, że nie obudziliśmy Moni ale niestety innym już zabrakło empatii.
Na PK podbijamy książeczki, jemy
obiad i zastanawiamy się co dalej. Koniec końców znajdujemy pokój, w którym śpi
tylko Monia i postanawiamy jej potowarzyszyć. Najnormalniej w świecie nie chce
się nam wychodzić na deszcz.
W tym miejscu popełniam
największy błąd na tym maratonie. Tyle sobie obiecywałem, że nie pójdę spać w
Iłży, że to strata czasu i w ogóle ale jak zobaczyłem pościel i totalny spokój a
na zewnątrz była ulewa to stwierdziłem, że przecież odpocznę i z nowymi siłami
pojadę dalej. Niestety, mocno się myliłem. Owszem chyba lekko przysnąłem ale
obudziło mnie wejscie Memorka do pokoju a gdy już ponownie przysypiałem, ktoś
władował się do pokoju i zaczął głośno gadać. Poszedł sobie i znów próbowałem
zasnąć, już było prawie prawie gdy dwóch jegomości zaczęło rozprawiać na
korytarzu w wielkim podnieceniu o tym jak to się jechało i tak się wkurzyłem,
że wyskoczyłem na korytarz i kazałem pozamykać japy. No i było po spaniu.
Wziąłem prysznic, obudziłem chłopaków (sorry Panowie) i powiedziałem, że
jedziemy bo ja nie jestem w stanie spać. Monika odjechała już chwilę wcześniej.
Keto przysnął prawie na baczność :)
W tym czasie Marek zaczął narzekać na problemy z żołądkiem.
Wziął od lekarza te same tabletki co ja ale niestety nie pomogły skutkiem czego
odpadł nam gdzieś po drodze i czekaliśmy an niego długi czas na stacji paliw.
Niestety nadal nie był w stanie utrzymać naszego tempa i na jakiś czas
rozstaliśmy się. Jedzie z nami Pająk.
Dobra zrobiłem sobie kawę wiec
mogę pisać dalej. Kto to przeczyta?
Długo nie trzeba czekać i mój
brak snu daje znać o sobie. Totalnie zamulam. Mówię kolegom, że zjeżdżam na
stację odpocząć. Kupuję sobie kawę, dwa opakowania Mentosów owocowych, siadam
pod lodówką, zamykam oczy i przysypiam. Obsługa przynosi mi taboret żebym nie
siedział na zimnych płytkach. Hmm jak mam powiedzieć miłej Pani, która dba o
moje zdrowie, że nie chcę bo nie będę mógł zasnąć? Głupio tak. Siadam więc na
taborecie. Przymykam oczy. Udaje mi się lekko przysnąć ale słabo. Piję kawę,
kupuję jeszcze kilka batonów i ruszam na rzeź.
Na drodze jest masakra. Woda leje
się z nieba jak z wiadra. Nie widzę drogi, wpadam w jakiś dziury, których
zlokalizować nie potrafię bo wszędzie płynie woda. Spod ciężarówek leje się
jeszcze więcej wody. Na szczęście omijają mnie dosyć z daleka. Cały czas gdzieś
w pobliżu krążą ze dwa radiowozy. To dobry znak. Pilnuje nas Policja. Widząc
Policję, kierowcy zawsze są ostrożniejsi. Tym się pocieszam bo jestem kierowcą,
robię koło 50 tys km rocznie i wiem, że tam gdzie widać kręcącą się Policję
jeździ się spokojniej. Ale zawsze można trafić na idiotę.... Szybko kończę te
przemyślenia. Nic one nie zmienią przecież a co ma być to będzie. Z tyłu diody
mrugają żwawo więc jestem dobrze widoczny. Jeśli ktoś tego nie zauważy to ja
już nic na to nie poradzę. Trzeba się z tym pogodzić i pedałować.
Pogodziłem się. Pedałuję. Żmudna
to praca. Czy tak pracuje się na lince w
fabryce? Nie zazdroszczę. W ogóle. Czekaj, czekaj. Czy ja zaczynam narzekać?
Przecież ponoć kocham jazdę na rowerze, kocham ultramaratony. To mój żywioł.
Moja pasja. No fakt, już kilka razy z tej pasji rzygałem. Dobra Arek, nie
filozuj tylko kręć. Od tych głupich rozmyślań wybawił mnie widok kolegów na
stacji paliw. Staje, piję herbatę, chwilę rozmawiamy z obsługą - bardzo zresztą
miłymi paniami i zbieramy się w dalszą drogą. Potrzebuję zrobić 2kę a tam
stacja była zamknięta. Koledzy informują mnie, że nie zatrzymają się bo
wychłodzenie daje znać o sobie. Jeśli chcę się zatrzymywać mogę sam. No dobra,
przekonaliście mnie. Przecież jak człowiek siedzi na siedzeniu to samo nie
wyskoczy. Wytrzymam do PK.
Wytrzymałem.
Żeby ocieplić to deszczowe opowiadanie wrzucam zdjęcie z okolic Mszczonowa. - fot. Renifer
Gdy dojeżdżamy do
PK, Memorek właśnie rusza. Odwiedzam toaletę. Zjadamy ciepły posiłek- w moim przypadku makaron i ruszamy dalej.
Dołącza do nas Śruba. Niestety gdzieś w okolicach Kolbuszowej zaczynamy z Keto
jeździć po całej drodze. Śruba nie może wyjść z podziwu jak można tak zasypiać
na rowerze. Postanawiamy przykimać 15 minut na przystanku. Siadamy na ławce po
przeciwległych końcach a Śruba stoi na chodniku nie schodząc z roweru. Mówi, że
poczeka. Czeka. Za jakiś czas budzę się bo odjeżdża. Ileż można stać.
Przysypiam. Budzę się gdy wyprzedza nas endriu. Zasypiam. Budzę sie, budzę Keta
i jedziemy.
Niby tylko 15 minut drzemki, na
dodatek przerywanej a od razu inna jakość jazdy. Po jakimś czasie doganiamy
ednria. Ednriu chciał być przepisowy w Rzeszowie i zjechał na ścieżkę - podczas
zjeżdżania mało nie wywinął takiego orła, że mi to by się szybko odechciało tej
ścieżki ale jemu nie musiało. Ścieżka skończyła się szybko i zjechał na drogę.
Tak nas wita Rzeszów.
Przejazd przez Rzeszów to tak jak
dwa lata temu błyskawica. Nie wiem dlaczego ale podczas jazdy po mieście,
szczególnie dużym, poziom adrenaliny mi się mocno musi dżwigać bo jazda to
jeden wielki sprint. Tak samo było i tym razem. Cały Rzeszów aż do PK to jazda
na bardzo wysokim pulsie. Całe szczęście zapomniałem pulsometru wziąć z domu bo
pewnie bym się wystraszył tego pulsu.
PK w Rzeszowie przygotowany przez
Rowerowy Lublin. Dzięki Panowie. Jest już tutaj Rado, który z powodu awarii
musiał przerwać maraton. Spotykamy tutaj też Monię i wielu innych znajomych.
Witka.
Szamka.
Szybko dosyć zbieramy się dalej. Tworzy
się spora grupa ale jakoś nie jedzie się nam w niej zbyt dobrze bo z Keto i
Śrubą stajemy na sikustopa żeby jechać swoim tempem. I tak ich później
doganiamy w Brzozowie. Za Rzeszowem zaczynają się podjazdy. Na jednym z nich
zostaję z tyłu i Śruba czeka na mnie zjeżdżając na hamulcu. Dzięki Krzysiek. Po
jakimś czasie doganiamy resztę.
Na punkcie w Brzozowie,
organizowanym przez Koło Gospodyń Wiejskich doganiamy też innych. Motywuje
Krzyśków do szybkiej ewakuacji. Bułki bierzemy w kieszenie i jedziemy. Teraz
przed nami już tylko 110 km do mety więc
trzeba się sprężać póki jeszcze pogoda w miarę łaskawa.
KGW daje radę. Pozdrawiam.
Jeszcze tylko to zjem i jedziemy.
Ciśniemy, trochę odpadam ale
niewiele. Wiem, że na punkt jest więcej km niż jest w książeczce i uczulam
kolegów żeby nie było niepotrzebnego oczekiwania. Przed samym zjazdem do
Ustrzyk Dolnych dopada nas spora ulewa a zjazd robię w najniższej temperaturze
w jakiej będzie mi dane jechać na tym maratonie. Nie jest tak źle bo licznik
pokazuje chyba 11 stopni ale zaczyna mną telepać. Na szczęście PK jest w cieple
więc szybko zjadamy dobre jedzenie, podbijamy pieczątki i ruszamy. Keto, Śruba,
Memorek i ja. Pamiętam jak męczyłem te
ostatnie 50 km dwa lata temu. Pamiętam też rok temu jak wciągnąłem nosem te 50
km bez mrugnięcia okiem. Jak wiele zależy od poziomu zmęczenia. Jak będzie
teraz? Okaże się.
Już po paru km chłopaki
odjeżdżają mi. W ogóle się tym nie
stresuję. Jadę swoje. Czasu może nie mam takiego dobrego jak bym chciał ale
jest dobry więc trzeba jechać swoje. Jest o niebo lepiej niż dwa lata temu
mimo, że rozpadało się na dobre i zjazd z Czarnej to zaciśnięte klamki. Na tym
zjeździe wyprzeda mnie KrzysiekP z różnicą prędkości około 20 km/h przy czym ja
mam ponad 30. Ulewa jest taka, że nie widać za wiele. Widać nie przeszkadza mu
to.
Dawaj Arek, dawaj - medale czekają.
Po jakimś czasie przestaje tak mocno padać i widzę przed sobą
sylwetkę zawodnika w dziwnie znajomym stroju. Jest za daleko żeby go rozpoznać ale drogą dedukcji dochodzę do wniosku, że to Memorek i
postanawiam go dogonić. Cały czas sie zbliżam a on co jakiś czas ogląda się za
siebie i widzę, że stara się mi uciec. W sumie to dłuży mi się już i ta zabawa
jest mi potrzebna więc zaczynam się spinać zbliżając się do niego coraz
bardziej. Gdy jestem już koło 200m za nim przestaje się spinać i w końcu go
doganiam. Okazuje się, że wiedział, że to ja i trochę mi przeszkadzał. Czas i
tak będzie miał lepszy ode mnie ale chyba swojego rekordu nie poprawi więc
jakoś specjalnie mu nie zależy ale ja chciałbym dojechać tak, żeby nie
przekroczyć 55 godzin więc spinam się.
No i w końcu są flagi maratonu.
Nie robię zdjęć bo szkoda mi wyciągać telefonu na deszcz więc nie ma pamiątki
ale już za chwilę jesteśmy u celu, Na mecie, w imieniu organizatora wita nas Marek, też kolega z forum podrozerowerowe.info. Wszędzie pełno naszych :)
Jest medal są gratulacje. Jest
zadowolenie z wyniku i poprawy w stosunku do poprzedniej edycji o 13 godzin.
Brawo ja.
Opieram rower nie zdejmując z
niego nawet Garmina. Camelback rzucam w Caryńskiej, tak samo kask, rękawiczki,
przeciwdeszczówkę itp. Mam tego wszystkiego dość. Dopiero prawie dwa dni
później gdy już trzeba jechać do domu będę szukał tych wszystkich swoich rzeczy porozrzucanych
po Caryńskiej. Roweru resztą też bo Gavek sobie nim jeździł w międzyczasie. Zjadam
przysługujący posiłek. Zabierambagaż i przepak i idę wziąć prysznic do
wynajętego pokoju.
Oczywiście zamiast pójść spać schodzę na dół bo przecież
wiadomo, że to co najpiękniejsze w maratonie jest zawsze po maratonie. Biorę ze
sobą tylko kartę i telefon i miło spędzam popołudnie oraz wieczór. Spać idę dopiero
późnym wieczorem i budzę się koło 1 w nocy więc schodzę by witać kolejnych
przyjeżdżających na metę.
Zdjęcie z Hipcią musi być. Hipka w tym czasie wygoniliśmy po coś do jedzenia :D
Regeneracja jest istotnym elementem sezonu.
Kiełbasek to ze 4 poproszę.
Czymś trzeba to popić.
Aftermaraton to nie tylko żarcie. To mnóstwo ludzi, rozmów, opowieści i spotkań.
- Ty, Wilk jedziemy jeszcze w tym roku jakiś maraton?
- Nom, machniemy Maraton Północ-Południe i kończymy sezon.
- Tak szybko?
- Ja tylko o letnim mówię. Zimą zorganizujemy sobie znów jakiś wyjazd "nie dla cipek" tylko nie wiadomo czy temperatura spdanie poniżej -20
- To trzeba pojechać tam gdzie spadnie.
- .......
W sumie to trzeba by było jakoś podsumować mój udział w
tegorocznym BBT więc postaram sie zrobić to w miarę krótko.
Ogólnie jestem zadowolony ze swojego przejazdu w tej edycji.
Czas miałem dobry, poprawiłem się o 13 godzin w stosunku do poprzedniej edycji
mając przeciw sobie wiatr, upał, deszcz i zimno. Myślę, że gdyby warunki były
tak sprzyjające jak dwa lata temu to czas byłby sporo lepszy. Teraz też mógł
być spokojnie o 3-4 godziny no ale jakieś błędy trzeba popełnić a poza tym
będzie łatwiej poprawić czas w przyszłej edycji, w której uczestnictwa nie
wykluczam.
Czas 54godz50min i miejsce 95 na ponad 250 startujących uważam za sprawiedliwe w świetle tego sezonu.
Co do samej imprezy to mimo wpadek organizatora, problemów
żołądkowych jakie miało wielu uczestników i innych tego typu to uważam, że się
udała. Po pierwsze organizowanie takich imprez jest obarczone wielkim ryzykiem
a po drugie nie ma szans, żeby na imprezie dla tylu ludzi obyło się bez
większych lub mniejszych wpadek szczególnie, że wiele zależy od wolontariuszy.
Najważniejsze jak dla mnie, że jak zwykle mogłem spotkać
wielu znajomych, z którymi nie jeden maraton już przejechałem, nie jedną pizzę, makaron
zjadłem przed maratonem czy też regenerowałem sie po maratonie. Nie ukrywam, że
czynnik ludzki to dla mnie minimum 50% wartości maratonu. Oczywiście nie mówię
tutaj, że nie mam parcia na wynik bo mam ale sam wynik nie jest jedyną
wartością tych maratonów i pewnie dlatego tak bardzo je lubię :)
Dziękuję wszystkim znajomym, z którymi dane mibyło spędzić choć trochę czasu na maratonie
lub też przed czy po nim. Miło było. Szczególnie dziękuję Memorkowi, Keto, endiur68,
Darkowi i Śrubie, z którymi dużo jechałem. Sylwii za szczególny doping a
wszystkim kibicom za przysłanie mi smsów, wiadomości i aktywne dopingowane mnie
na fejsie i forum. Dziękuję.
To już jest koniec nie ma już nic. Mina Keto mówi sama za siebie - wszystko co dobre już się skończyło.
ale....
W końcu jadę do domu. Tam też jest fajnie :D
Ps. w relacji umieściłem zdjęcia innych uczestników jadących w BBT. Mam nadzieję, że nie pogniewają się :)
Ps2. Niestety mój Garmin chwilę po dojechaniu na miejsce odmówił współpracy i umarł na amen więc nie mam śladu. :(
Kategoria 1000 i więcej, Czarnula 2016, K36
komentarze
Pojechałem zachęcać ... i się przyglądać , mimo ciemności.
Tak lubię ... "obserwacje z nad kierownicy" !
Gratulacje !
Dobra, żarty na bok, gratulacje wyniku byku, dajesz dalej, będzie jeszcze lepiej w przyszłości :)